O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Nadszedł dzień,w którym kupiłem samochód bez lwa na masce. Rzecz jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia. Myśl, która kiełkowała powoli, fermentowała gdzieś na dnie świadomości aż w końcu nadszedł ten moment, ta chwila i wiedziałem, że trzeba to zrobić bo inaczej nie zaznam spokoju. Kolega w pracy wygłosił niedawno , może nie odkrywczą ale jednak przemawiającą do mnie myśl, którą zasłyszałem siedząc przy sąsiednim stoliku w kuchni, że
- Jedyny sposób na walkę z pokusą to jej ulec
Nie wiem w jakim kontekście to powiedział, do kogo i czy z intencją pouczenia czy przestrogi, niemniej jednak chyba tak to właśnie działa. Kilka miesięcy temu, może nawet minął już rok, zauważyłem stojące blok obok Mitsubishi Pajero. Pierwsza generacja, rury, wyciągarka, terenowe opony, snorkel. Wszystko zrobione z dużym gustem, bez krzykliwości, bez zbędnego popisu, po prostu klasyka gatunku. Ilekroć szedłem z Kukunciem na spacer starałem się tamtędy przejść lub, gdy Kukuncio gonił na plac zabaw i nie oglądając się na mnie pędził do przodu, chociaż rzucić mimochodem okiem w tamtą stronę. Popijając pewnego dnia z sąsiadem piwo (on) oraz cytrynówkę (ja) doszliśmy do wniosku, że obaj dzielimy tą samą miłość.
Od mniej więcej półtora miesiąca zacząłem poważnie myśleć, żeby taki samochód kupić. Im więcej przeglądnąłem ogłoszeń, im więcej zobaczyłem zdjęć, im więcej przeczytałem informacji tym bardziej byłem pewny, że to jest właśnie to, że nie ma innego samochodu terenowego, który chciałbym mieć. Kulminacją tego był zeszły tydzień. W niedzielę pojawiła się bardzo ładna terenówka w Gliwicach. 12tys zł. Dość sporo ale stan wydawał się rewelacyjny a do Gliwic mam relatywnie blisko. W poniedziałek rano przeglądnąłem ofertę PKP w kierunku Śląska, obmyśliłem trasę, sprawdziłem stan oszczędności i gdy już pomyślałem, że rzeczywiście trzeba po to auto jechać, wysłałem linka do ogłoszenia do Uli i dostałem taką oto odpowiedź:
- To było to białe auto? Jeśli tak to mi się wyświetla, że ogłoszenie nieaktualne.
Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko zniknęło. Poprzednie ogłoszenia, które oglądałem, wisiały na olx tygodniami. Nieliczne znajdywały nabywców. Większość, odnawiana kilkukrotnie w końcu znikała przedawniona, gdy właściciel zniechęcał się do opłacenia anonsu na kolejny okres. Trochę się zniechęciłem i ja. Stwierdziłem że jestem zmęczony, że brakuje mi urlopu. Gdy tak w czwartek siedziałem popołudniu w pracy, patrząc na puste w większości krzesła w biurze i zastanawiałem się dlaczego nie wziąłem wolnego na długi weekend, stwierdziłem że tak być nie może, kliknąłem na "time off" i wziąłem wolne na piątek. Trzeba czasem odpocząć, nawet jak nie ma się pomysłu co z tym wolnym dniem zrobić. Gasząc komputer i zbierając się do wyjścia otworzyłem jeszcze raz olx. Pojawił się znów zielony samochód z okolic Zamościa. Widziałem go już miesiąc wcześniej. Jedno z tych smutnych, przedawnionych ogłoszeń. Tym razem z trochę innymi zdjęciami. Ktoś się bardziej postarał, dołożył filtry, lepiej wykadrował ujęcia. Przyjrzałem się bliżej i pomyślałem, że właściwie czemu by nie kupić tego? Jest zwyczajny do bólu. Nie ma rur, nie ma wyciągarki, poszerzeń czy terenowych opon a dach wieńczy mu wyjątkowo pokraczny bagażnik. Z jakiegoś powodu jednak mnie urzekł i pomyślałem, że to jest auto dla mnie. Wykręciłem więc numer z ogłoszenia kilkanaście razy ale nikt nie odebrał. Zamknąłem komputer, podlałem kwiatki, rozejrzałem się jeszcze raz po biurze i wróciłem do domu.
c.d.n
- Jedyny sposób na walkę z pokusą to jej ulec
Nie wiem w jakim kontekście to powiedział, do kogo i czy z intencją pouczenia czy przestrogi, niemniej jednak chyba tak to właśnie działa. Kilka miesięcy temu, może nawet minął już rok, zauważyłem stojące blok obok Mitsubishi Pajero. Pierwsza generacja, rury, wyciągarka, terenowe opony, snorkel. Wszystko zrobione z dużym gustem, bez krzykliwości, bez zbędnego popisu, po prostu klasyka gatunku. Ilekroć szedłem z Kukunciem na spacer starałem się tamtędy przejść lub, gdy Kukuncio gonił na plac zabaw i nie oglądając się na mnie pędził do przodu, chociaż rzucić mimochodem okiem w tamtą stronę. Popijając pewnego dnia z sąsiadem piwo (on) oraz cytrynówkę (ja) doszliśmy do wniosku, że obaj dzielimy tą samą miłość.
Od mniej więcej półtora miesiąca zacząłem poważnie myśleć, żeby taki samochód kupić. Im więcej przeglądnąłem ogłoszeń, im więcej zobaczyłem zdjęć, im więcej przeczytałem informacji tym bardziej byłem pewny, że to jest właśnie to, że nie ma innego samochodu terenowego, który chciałbym mieć. Kulminacją tego był zeszły tydzień. W niedzielę pojawiła się bardzo ładna terenówka w Gliwicach. 12tys zł. Dość sporo ale stan wydawał się rewelacyjny a do Gliwic mam relatywnie blisko. W poniedziałek rano przeglądnąłem ofertę PKP w kierunku Śląska, obmyśliłem trasę, sprawdziłem stan oszczędności i gdy już pomyślałem, że rzeczywiście trzeba po to auto jechać, wysłałem linka do ogłoszenia do Uli i dostałem taką oto odpowiedź:
- To było to białe auto? Jeśli tak to mi się wyświetla, że ogłoszenie nieaktualne.
Nie mogłem uwierzyć, że tak szybko zniknęło. Poprzednie ogłoszenia, które oglądałem, wisiały na olx tygodniami. Nieliczne znajdywały nabywców. Większość, odnawiana kilkukrotnie w końcu znikała przedawniona, gdy właściciel zniechęcał się do opłacenia anonsu na kolejny okres. Trochę się zniechęciłem i ja. Stwierdziłem że jestem zmęczony, że brakuje mi urlopu. Gdy tak w czwartek siedziałem popołudniu w pracy, patrząc na puste w większości krzesła w biurze i zastanawiałem się dlaczego nie wziąłem wolnego na długi weekend, stwierdziłem że tak być nie może, kliknąłem na "time off" i wziąłem wolne na piątek. Trzeba czasem odpocząć, nawet jak nie ma się pomysłu co z tym wolnym dniem zrobić. Gasząc komputer i zbierając się do wyjścia otworzyłem jeszcze raz olx. Pojawił się znów zielony samochód z okolic Zamościa. Widziałem go już miesiąc wcześniej. Jedno z tych smutnych, przedawnionych ogłoszeń. Tym razem z trochę innymi zdjęciami. Ktoś się bardziej postarał, dołożył filtry, lepiej wykadrował ujęcia. Przyjrzałem się bliżej i pomyślałem, że właściwie czemu by nie kupić tego? Jest zwyczajny do bólu. Nie ma rur, nie ma wyciągarki, poszerzeń czy terenowych opon a dach wieńczy mu wyjątkowo pokraczny bagażnik. Z jakiegoś powodu jednak mnie urzekł i pomyślałem, że to jest auto dla mnie. Wykręciłem więc numer z ogłoszenia kilkanaście razy ale nikt nie odebrał. Zamknąłem komputer, podlałem kwiatki, rozejrzałem się jeszcze raz po biurze i wróciłem do domu.
c.d.n
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Piątek, 18 sierpnia
Godzina 5:30. Jak co dzień telefon Uli wygrywa swoją poranną melodyjkę. Jak co dzień Ula wyłącza go i kładzie się jeszcze na chwilę spać. Mi nigdy się to nie udaje. Koniec spania na dzisiaj. Dzień wolny zaczyna się jak każdy inny, zwykły, robotniczy. O 6 wstaje Kukuncio. Czasem przychodzi ze swoją poduszką, kładzie się obok, udaje że śpi przez 2-3 minuty po czym najpierw szeptem a potem głośniej
- Tata, może już wstaniemy? - mówi - Widziałem przez okno mojego pokoju, że już jest dzień.
Tym razem jest bez poduszki, od razu proponuje, że on może oglądnie teraz bajkę. Ścielę łóżko, włączam telewizor, klikam na pilocie 666.
- Szatańskie bajki - myślę sobie a na ekranie pojawia się Woozle & Pip - ulubiona ostatnio bajka Kukuncia.
Wybieram mu ubranie na dziś, kładę obok niego na kanapie, mówię żeby to ubrał w przerwie na reklamy i idę do łazienki. Wiem że i tak się nie ubierze bez kolejnego ponaglenia. Ekran pochłania całą jego uwagę.
- Szatańskie bajki - myślę ponownie.
Kiedyś próbowałem brać rano zimny prysznic. Miałem plan zahartowania się, myślałem że może zimą zacznę morsować. Potem doszedłem do wniosku, że nie jest to wcale przyjemne, nie wiadomo czemu służy i właściwie to może kiedyś do tego wrócę ale na pewno nie rano. Odkręcam więc ciepłą wodę i z zamkniętymi oczami zastanawiam się jak spędzić ten dzień, czy wykręcić ponownie numer z ogłoszenia i jeśli tak to o której?
- Może to telefon służbowy - rozumuję - może odbierze po 9?
Wracam do pokoju. Kukuncio wciąż nieubrany.
- Kukuncio! - wołam - znów się nie ubierasz? Trzeba Cię ubrać jak dzidziusia?
- Nie jestem dzidziuś! - protestuje i wciąż wpatrzony ekran próbuje trafić nogą do nogawki spodni.
Znów muszę mu pomóc. Robię nam dwie herbaty, wyciągam z lodówki jogurt.
- Po tej bajce wychodzimy - ostrzegam - dziś jedziemy do przedszkola rowerami.
O dziwo nie ma protestów, dopijamy herbatę, Kukuncio pakuje resoraki do plecaka, ja strój do biegania, wyciągamy rowery i wychodzimy. Jest ciepło i słonecznie. Skręcamy w stronę przedszkola. Odkąd jeździmy na rowerach to poranki zrobiły się bez porównania przyjemniejsze. Koniec z ponaglaniem Kukuncia żeby szedł szybciej, dość spieszenia się na tramwaj. Trzy kilometry do przedszkola pokonujemy w około 20min.
Zostawiając jego rower pod wejściem do przedszkola myślę sobie, że muszę mu koniecznie okręcić boczne kółka. Ma już cztery lata. Najwyższa pora żeby jeździł jak człowiek.
Wychodzę na zewnątrz, wsiadam na swój rower. Jest 7:40. Za wcześnie by znowu dzwonić do gościa z olx. Z resztą jak nie odbiera to jego strata, nie ma co podporządkowywać dnia temu, czy ktoś chce sprzedać samochód czy nie. Mam zamiar korzystać z urlopu.
Skręcam na Zabłocie w poszukiwaniu śniadania. Jest coraz cieplej a niebo robi się wciąż bardziej niebieskie. Ten rok jest jakiś wyjątkowy. Nie pamiętam tak dobrej pogody utrzymującej się od marca.
- Jak tylko pojadę gdzieś na wycieczkę to na pewno lunie - podpowiada mi intuicja.
Mijam budę z drożdżówkami nawet bez zwalniania. Po części dlatego, że widzę z daleka, że jest zamknięta. Dodatkowo to mój wolny dzień, chcę zjeść coś dobrego. Okrążam Mocak i podjeżdżam pod Bal, knajpę z hipsterską colą, niezłymi obiadami i industrialnym wnętrzem w którym z sufitu wiszą fabryczne lampy. Przed wejściem ktoś ustawił przenośny kosz do koszykówki a zaraz obok leży czarna piłka, po której można pisać kredą. Kreatywność ludzka nie zna granic. Wandalizm również. Kosz wieńczy bowiem rozbita tablica. W środku nie ma klientów, za barem krząta się jednak jakiś chłopina. Jest schylony i gmera w czymś pod ladą. Poza plecami odzianymi we flanele niewiele widać. Właściwie to równie dobrze mógłby być kiepsko ubraną kobietą.
- Dzień dobry - mówię pogodnie, próbując zachęcić do podjęcia rozmowy.
Nie odpowiada. Wychyla głowę, spogląda na mnie ukradkiem i znów chowa się pod ladę. Majstruje w czymś śrubokrętem po czym wyciera szmatką rozlany płyn. Wydaje się, że chciał tylko rozwiać moje przypuszczenia na temat płci i jak najszybciej, najlepiej bez słowa, wrócić do swoich zajęć.
- Czy można tu zamówić coś na śniadanie? - pytam sondując gabloty w poszukiwaniu kanapki oraz skanując wzrokiem wypisane na ścianie, kredą, menu na cały dzień, w którym na próżno jednak szukać czegoś odpowiedniego na poranek.
- Ja tu nie pracuję - odpowiada spod lady, nie podnosząc nawet wzroku.
Wyciągam szyję, zaglądam na zaplecze. Nie ma nikogo więcej. Czekam jeszcze minutę i wychodzę. Chyba nic tu po mnie. Mijam plac bohaterów getta, Nadwiślańską, przejeżdżam kładką na Kazimierz. Okolica szybko się gentryfikuje, budują się nowe kamienice, powstaje modny waterfront ale na próżno szukać tam lokalu otwartego przed 8. Przypinam rower do latarni przy Cafe Młynek. Mają tam wegańskie jedzenie ale przynajmniej wygląda na otwarte.
- Dzień dobry, czy mają państwo już otwarte? - pytam pana ze szmatką w dłoni, który wychodzi z zaplecza. Tego dnia chyba wszyscy coś rozlewają.
- Tak - odpowiada
- Można zamówić śniadanie? - pytam od razu, przerywając mu w pół słowa. Robię się coraz głodniejszy a przez to niecierpliwy.
- Nie
- ???
- Kucharz jeszcze nie przyszedł.
Nie pytam kiedy przyjdzie, jadę na Plac Nowy mijając kolejne zamknięte knajpy aż trafiam na Le Scandale, gdzie przed wejściem stoją już stoliki przy których rozsiadają się pierwsi turyści. Zamawiam jajecznicę z chorizo oraz herbatę.
- Kelnerka zaraz przyniesie panu jedzenie do stolika
- O super, dziękuję, ta woda jest dla mnie? - pytam nieśmiało patrząc na flakon, który barman wypełnił właśnie wodą i postawił na blacie. Wrzucony do niego plasterek cytryny rozwiał moje wcześniejsze podejrzenia, że to może do kwiatków. Stąd moje śmiałe pytanie.
- Zgadza się.
Siadam przy stoliku, wychylam szklankę wody i zastanawiam się co robić dalej. Planuję ponowić ofensywę telefoniczną o 9. Wcześniej jednak wypadałoby mieć gotowy plan na wypadek, gdyby udało się z tym człowiekiem na dziś umówić. Nie biorę pod uwagę innej możliwości. Wyciągam telefon i sprawdzam połączenia PKP. Tomaszów Lubelski leży 30km od Zamościa. Sprawdzam więc to połączenie jako pierwsze. Trzysta kilometrów dzielących to miasto od Krakowa PKP pokonuje w 9 godzin. Jest jeden szybszy pociąg (pięć godzin podróży) ale dopiero o 21. Bez szans. To połączenie odpada. Mógłbym jechać tam busem ale w ten sposób nie wezmę ze sobą roweru. Jeśli samochodu nie kupię to zostanę tam bez możliwości poruszania się. Patrzę więc na inne kierunki. Rzeszów. Tutaj pociągi jeżdżą często i regularnie ale z Rzeszowa do Tomaszowa jest aż 130km. Bardzo dużo jak na rower. Spostrzegam jednak, że większość pociągów do Rzeszowa kontynuuje swoją podróż dalej na wschód - aż do Przemyśla. Sprawdzam kolejne miasta. Przeworsk - 90km, Jarosław 80. To już są odległości, które jestem w stanie pokonać rowerem. Zachęcony tym postępem przeglądam mapę dalej, wodząc wzrokiem za szarymi liniami torów kolejowych. Nowa Grobla, Oleszyce, Lubaczów....Stąd jest już tylko 48km. Sprawdzam połączenia i ...jest! Po niecałych 5 godzinach powinienem być na miejscu.
- Proszę, jajecznica - kelnerka kładzie mi na stole talerz z żółtym krążkiem wysadzanym kawałkami hiszpańskiej kiełbasy, świeżą bułką i brązowym maziem nadającym całości wykwintnego szyku. Zauważam postęp również w dziedzinie kulinarnej.
- Ale te czasy się szybko zmieniają - myślę sobie połykając pierwszy kęs śniadania.
Obok stolika parkuje śmieciarka, pracownicy MPO wytaczają z kamienic kolejne niebieskie kontenery śmieci, które ustawiają kilka metrów ode mnie. Wsłuchuję się w łoskot ubijanych odpadów i próbuję wyizolować smak jajecznicy od zapachu zepsutej żywności. Na szczęście nie jest to bardzo trudne. Wiatr wieje w inną stronę. Kończę jeść, reguluję rachunek i korzystając jeszcze z toalety, w której ze ściany nad sedesem, akurat na wysokości oczu, z plakatu, spogląda na mnie naga kobieta ze zmysłowo otwartymi ustami...
- Le Scandale...
wsiadam na rower i kieruję się z powrotem w stronę kładki. Jest 8:30. Pół godziny przed planowanym telefonem. Jadę pobiegać na siłowni. Zastanawiam się czy po bieganiu starczy mi na wszystko czasu. Wykręcam więc numer do Tomaszowa jeszcze chwile przed 9. Zgłasza się poczta głosowa. Rozłączam się, wyciągam kartę Multisport, witam się z panią na recepcji, komputer robi "bip", pani się uśmiecha
- Szafka numer 97 - odpowiada wręczając mi niebieską opaskę. Idę się przebrać.
Nie mam ochoty się forsować. Robię spokojne 7,5km i po pół godzinie schodzę z bieżni. Wykręcam ponownie numer i tym razem zgłasza się rozmówca
- Tak słucham?
Trochę śmieszny jest ten zwrot. Nie wiem czemu zaczyna się od "tak" ale czuję, że w tym wypadku rozmówca potwierdza niejako z góry, że ogłoszenie jest dalej aktualne, że nikomu myśl nie przyświeciła, że nikt nie dojrzał uroku, że nikt się nie pofatygował. Dzięki temu wszystkiemu albo dzięki braku tego wszystkiego jadę dziś na wschód. Rozpierany energią, która niecierpliwi, pomijam pytania grzecznościowe rodzaju
- Jak się masz i czy wszyscy zdrowi
Nie interesują mnie bowiem żadni wszyscy, jestem skupiony i skoncentrowany na jednym i pytam prosto z mostu
- Czy rama zdrowa?
Rozmówca mówi z pewnością w głosie, która i mi się udziela, która przekonuje
- Zdrowa, wszystko z nią w porządku
Właściwie niewiele więcej trzeba mi wiedzieć. Pytam jednak dalej, kurtuazyjnie, właściwie tak sam dla siebie, by czuć że podchodzę do sprawy poważnie, że nie kupuję kota w worku, wyrzucam z siebie kolejne pytania, na których odpowiedzi już nie mają większego znaczenia
- Czy rzeczywiście auto jest w dobrym stanie?
- Jak napędy?
- Czy zarejestrowane na 2 czy więcej osób?
- Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć zanim wyruszę w tą długą podróż?
Odpowiedzi są uspokajające. Rozmówca na wstępie przeprasza, że nie odbierał telefonu. Tłumaczy grzecznie że przez cały ten czas, gdy do niego wydzwaniałem, spał lub brał prysznic. Telefonu nie słyszał bo słyszeć nie mógł, wyłączył go bowiem zapobiegliwie, lub przez nieuwagę, z braku pomyślunku, z przeoczenia potrzeby dostosowania się do sytuacji, zaraz po umieszczeniu ogłoszenia. Teraz ponawia zapewnienia ,że samochód jest w świetnym stanie, że wszystko działa. Mówiąc to jednak się zatrzymuje, zastanawia, namyśla czy aby się nie zagalopował. Podrzuca więc wyjątek, uwiarygodnia tym samym całą opowieść przede mną jak i przed sobą, czuje się uczciwy
- Dziś rano, gdy jechałem nad staw to oberwał mi się tłumik. Tłucze teraz o podłogę. Poza tym wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Czuję się przekonany. Właściwie to nie wiem, co mógłby powiedzieć, żeby mnie zniechęcić, odstraszyć, odwieźć od kupna. Mógłby mi grozić, że mnie zabije, poćwiartuje, wyłupi oczy. Nie dzieje się jednak nic takiego, to nie słaby film grozy. Przechodzę więc do konkretów, pytam
- Będzie pan w domu dziś wieczorem?
- Będę. Pracę mam taką, że właściwie sam sobie ustalam kiedy pracuję i czy pracuję. Mogę być w domu o dowolnej porze.
- Będę około 19. Prosiłbym tylko z nikim się na dzisiaj nie umawiać. Jadę do pana pociągiem. Dam znać, gdy dotrę do Lubaczowa. Jaka jest u pana teraz pogoda? - dodaję jeszcze na zakończenie
- Pochmurno ale na razie nie pada.
- Jak tylko wyruszę na wycieczkę to niechybnie mnie zleje - myślę lecz odpowiadam tylko - oby wytrzymało do wieczora, do zobaczenia!
Rozłączam się i chowam telefon do kieszeni spodni.
- Jeju ale one brudne, muszę się przebrać - myślę sobie zaczynając moją wielką piątkową przygodę.
c.d.n.
Godzina 5:30. Jak co dzień telefon Uli wygrywa swoją poranną melodyjkę. Jak co dzień Ula wyłącza go i kładzie się jeszcze na chwilę spać. Mi nigdy się to nie udaje. Koniec spania na dzisiaj. Dzień wolny zaczyna się jak każdy inny, zwykły, robotniczy. O 6 wstaje Kukuncio. Czasem przychodzi ze swoją poduszką, kładzie się obok, udaje że śpi przez 2-3 minuty po czym najpierw szeptem a potem głośniej
- Tata, może już wstaniemy? - mówi - Widziałem przez okno mojego pokoju, że już jest dzień.
Tym razem jest bez poduszki, od razu proponuje, że on może oglądnie teraz bajkę. Ścielę łóżko, włączam telewizor, klikam na pilocie 666.
- Szatańskie bajki - myślę sobie a na ekranie pojawia się Woozle & Pip - ulubiona ostatnio bajka Kukuncia.
Wybieram mu ubranie na dziś, kładę obok niego na kanapie, mówię żeby to ubrał w przerwie na reklamy i idę do łazienki. Wiem że i tak się nie ubierze bez kolejnego ponaglenia. Ekran pochłania całą jego uwagę.
- Szatańskie bajki - myślę ponownie.
Kiedyś próbowałem brać rano zimny prysznic. Miałem plan zahartowania się, myślałem że może zimą zacznę morsować. Potem doszedłem do wniosku, że nie jest to wcale przyjemne, nie wiadomo czemu służy i właściwie to może kiedyś do tego wrócę ale na pewno nie rano. Odkręcam więc ciepłą wodę i z zamkniętymi oczami zastanawiam się jak spędzić ten dzień, czy wykręcić ponownie numer z ogłoszenia i jeśli tak to o której?
- Może to telefon służbowy - rozumuję - może odbierze po 9?
Wracam do pokoju. Kukuncio wciąż nieubrany.
- Kukuncio! - wołam - znów się nie ubierasz? Trzeba Cię ubrać jak dzidziusia?
- Nie jestem dzidziuś! - protestuje i wciąż wpatrzony ekran próbuje trafić nogą do nogawki spodni.
Znów muszę mu pomóc. Robię nam dwie herbaty, wyciągam z lodówki jogurt.
- Po tej bajce wychodzimy - ostrzegam - dziś jedziemy do przedszkola rowerami.
O dziwo nie ma protestów, dopijamy herbatę, Kukuncio pakuje resoraki do plecaka, ja strój do biegania, wyciągamy rowery i wychodzimy. Jest ciepło i słonecznie. Skręcamy w stronę przedszkola. Odkąd jeździmy na rowerach to poranki zrobiły się bez porównania przyjemniejsze. Koniec z ponaglaniem Kukuncia żeby szedł szybciej, dość spieszenia się na tramwaj. Trzy kilometry do przedszkola pokonujemy w około 20min.
Zostawiając jego rower pod wejściem do przedszkola myślę sobie, że muszę mu koniecznie okręcić boczne kółka. Ma już cztery lata. Najwyższa pora żeby jeździł jak człowiek.
Wychodzę na zewnątrz, wsiadam na swój rower. Jest 7:40. Za wcześnie by znowu dzwonić do gościa z olx. Z resztą jak nie odbiera to jego strata, nie ma co podporządkowywać dnia temu, czy ktoś chce sprzedać samochód czy nie. Mam zamiar korzystać z urlopu.
Skręcam na Zabłocie w poszukiwaniu śniadania. Jest coraz cieplej a niebo robi się wciąż bardziej niebieskie. Ten rok jest jakiś wyjątkowy. Nie pamiętam tak dobrej pogody utrzymującej się od marca.
- Jak tylko pojadę gdzieś na wycieczkę to na pewno lunie - podpowiada mi intuicja.
Mijam budę z drożdżówkami nawet bez zwalniania. Po części dlatego, że widzę z daleka, że jest zamknięta. Dodatkowo to mój wolny dzień, chcę zjeść coś dobrego. Okrążam Mocak i podjeżdżam pod Bal, knajpę z hipsterską colą, niezłymi obiadami i industrialnym wnętrzem w którym z sufitu wiszą fabryczne lampy. Przed wejściem ktoś ustawił przenośny kosz do koszykówki a zaraz obok leży czarna piłka, po której można pisać kredą. Kreatywność ludzka nie zna granic. Wandalizm również. Kosz wieńczy bowiem rozbita tablica. W środku nie ma klientów, za barem krząta się jednak jakiś chłopina. Jest schylony i gmera w czymś pod ladą. Poza plecami odzianymi we flanele niewiele widać. Właściwie to równie dobrze mógłby być kiepsko ubraną kobietą.
- Dzień dobry - mówię pogodnie, próbując zachęcić do podjęcia rozmowy.
Nie odpowiada. Wychyla głowę, spogląda na mnie ukradkiem i znów chowa się pod ladę. Majstruje w czymś śrubokrętem po czym wyciera szmatką rozlany płyn. Wydaje się, że chciał tylko rozwiać moje przypuszczenia na temat płci i jak najszybciej, najlepiej bez słowa, wrócić do swoich zajęć.
- Czy można tu zamówić coś na śniadanie? - pytam sondując gabloty w poszukiwaniu kanapki oraz skanując wzrokiem wypisane na ścianie, kredą, menu na cały dzień, w którym na próżno jednak szukać czegoś odpowiedniego na poranek.
- Ja tu nie pracuję - odpowiada spod lady, nie podnosząc nawet wzroku.
Wyciągam szyję, zaglądam na zaplecze. Nie ma nikogo więcej. Czekam jeszcze minutę i wychodzę. Chyba nic tu po mnie. Mijam plac bohaterów getta, Nadwiślańską, przejeżdżam kładką na Kazimierz. Okolica szybko się gentryfikuje, budują się nowe kamienice, powstaje modny waterfront ale na próżno szukać tam lokalu otwartego przed 8. Przypinam rower do latarni przy Cafe Młynek. Mają tam wegańskie jedzenie ale przynajmniej wygląda na otwarte.
- Dzień dobry, czy mają państwo już otwarte? - pytam pana ze szmatką w dłoni, który wychodzi z zaplecza. Tego dnia chyba wszyscy coś rozlewają.
- Tak - odpowiada
- Można zamówić śniadanie? - pytam od razu, przerywając mu w pół słowa. Robię się coraz głodniejszy a przez to niecierpliwy.
- Nie
- ???
- Kucharz jeszcze nie przyszedł.
Nie pytam kiedy przyjdzie, jadę na Plac Nowy mijając kolejne zamknięte knajpy aż trafiam na Le Scandale, gdzie przed wejściem stoją już stoliki przy których rozsiadają się pierwsi turyści. Zamawiam jajecznicę z chorizo oraz herbatę.
- Kelnerka zaraz przyniesie panu jedzenie do stolika
- O super, dziękuję, ta woda jest dla mnie? - pytam nieśmiało patrząc na flakon, który barman wypełnił właśnie wodą i postawił na blacie. Wrzucony do niego plasterek cytryny rozwiał moje wcześniejsze podejrzenia, że to może do kwiatków. Stąd moje śmiałe pytanie.
- Zgadza się.
Siadam przy stoliku, wychylam szklankę wody i zastanawiam się co robić dalej. Planuję ponowić ofensywę telefoniczną o 9. Wcześniej jednak wypadałoby mieć gotowy plan na wypadek, gdyby udało się z tym człowiekiem na dziś umówić. Nie biorę pod uwagę innej możliwości. Wyciągam telefon i sprawdzam połączenia PKP. Tomaszów Lubelski leży 30km od Zamościa. Sprawdzam więc to połączenie jako pierwsze. Trzysta kilometrów dzielących to miasto od Krakowa PKP pokonuje w 9 godzin. Jest jeden szybszy pociąg (pięć godzin podróży) ale dopiero o 21. Bez szans. To połączenie odpada. Mógłbym jechać tam busem ale w ten sposób nie wezmę ze sobą roweru. Jeśli samochodu nie kupię to zostanę tam bez możliwości poruszania się. Patrzę więc na inne kierunki. Rzeszów. Tutaj pociągi jeżdżą często i regularnie ale z Rzeszowa do Tomaszowa jest aż 130km. Bardzo dużo jak na rower. Spostrzegam jednak, że większość pociągów do Rzeszowa kontynuuje swoją podróż dalej na wschód - aż do Przemyśla. Sprawdzam kolejne miasta. Przeworsk - 90km, Jarosław 80. To już są odległości, które jestem w stanie pokonać rowerem. Zachęcony tym postępem przeglądam mapę dalej, wodząc wzrokiem za szarymi liniami torów kolejowych. Nowa Grobla, Oleszyce, Lubaczów....Stąd jest już tylko 48km. Sprawdzam połączenia i ...jest! Po niecałych 5 godzinach powinienem być na miejscu.
- Proszę, jajecznica - kelnerka kładzie mi na stole talerz z żółtym krążkiem wysadzanym kawałkami hiszpańskiej kiełbasy, świeżą bułką i brązowym maziem nadającym całości wykwintnego szyku. Zauważam postęp również w dziedzinie kulinarnej.
- Ale te czasy się szybko zmieniają - myślę sobie połykając pierwszy kęs śniadania.
Obok stolika parkuje śmieciarka, pracownicy MPO wytaczają z kamienic kolejne niebieskie kontenery śmieci, które ustawiają kilka metrów ode mnie. Wsłuchuję się w łoskot ubijanych odpadów i próbuję wyizolować smak jajecznicy od zapachu zepsutej żywności. Na szczęście nie jest to bardzo trudne. Wiatr wieje w inną stronę. Kończę jeść, reguluję rachunek i korzystając jeszcze z toalety, w której ze ściany nad sedesem, akurat na wysokości oczu, z plakatu, spogląda na mnie naga kobieta ze zmysłowo otwartymi ustami...
- Le Scandale...
wsiadam na rower i kieruję się z powrotem w stronę kładki. Jest 8:30. Pół godziny przed planowanym telefonem. Jadę pobiegać na siłowni. Zastanawiam się czy po bieganiu starczy mi na wszystko czasu. Wykręcam więc numer do Tomaszowa jeszcze chwile przed 9. Zgłasza się poczta głosowa. Rozłączam się, wyciągam kartę Multisport, witam się z panią na recepcji, komputer robi "bip", pani się uśmiecha
- Szafka numer 97 - odpowiada wręczając mi niebieską opaskę. Idę się przebrać.
Nie mam ochoty się forsować. Robię spokojne 7,5km i po pół godzinie schodzę z bieżni. Wykręcam ponownie numer i tym razem zgłasza się rozmówca
- Tak słucham?
Trochę śmieszny jest ten zwrot. Nie wiem czemu zaczyna się od "tak" ale czuję, że w tym wypadku rozmówca potwierdza niejako z góry, że ogłoszenie jest dalej aktualne, że nikomu myśl nie przyświeciła, że nikt nie dojrzał uroku, że nikt się nie pofatygował. Dzięki temu wszystkiemu albo dzięki braku tego wszystkiego jadę dziś na wschód. Rozpierany energią, która niecierpliwi, pomijam pytania grzecznościowe rodzaju
- Jak się masz i czy wszyscy zdrowi
Nie interesują mnie bowiem żadni wszyscy, jestem skupiony i skoncentrowany na jednym i pytam prosto z mostu
- Czy rama zdrowa?
Rozmówca mówi z pewnością w głosie, która i mi się udziela, która przekonuje
- Zdrowa, wszystko z nią w porządku
Właściwie niewiele więcej trzeba mi wiedzieć. Pytam jednak dalej, kurtuazyjnie, właściwie tak sam dla siebie, by czuć że podchodzę do sprawy poważnie, że nie kupuję kota w worku, wyrzucam z siebie kolejne pytania, na których odpowiedzi już nie mają większego znaczenia
- Czy rzeczywiście auto jest w dobrym stanie?
- Jak napędy?
- Czy zarejestrowane na 2 czy więcej osób?
- Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć zanim wyruszę w tą długą podróż?
Odpowiedzi są uspokajające. Rozmówca na wstępie przeprasza, że nie odbierał telefonu. Tłumaczy grzecznie że przez cały ten czas, gdy do niego wydzwaniałem, spał lub brał prysznic. Telefonu nie słyszał bo słyszeć nie mógł, wyłączył go bowiem zapobiegliwie, lub przez nieuwagę, z braku pomyślunku, z przeoczenia potrzeby dostosowania się do sytuacji, zaraz po umieszczeniu ogłoszenia. Teraz ponawia zapewnienia ,że samochód jest w świetnym stanie, że wszystko działa. Mówiąc to jednak się zatrzymuje, zastanawia, namyśla czy aby się nie zagalopował. Podrzuca więc wyjątek, uwiarygodnia tym samym całą opowieść przede mną jak i przed sobą, czuje się uczciwy
- Dziś rano, gdy jechałem nad staw to oberwał mi się tłumik. Tłucze teraz o podłogę. Poza tym wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Czuję się przekonany. Właściwie to nie wiem, co mógłby powiedzieć, żeby mnie zniechęcić, odstraszyć, odwieźć od kupna. Mógłby mi grozić, że mnie zabije, poćwiartuje, wyłupi oczy. Nie dzieje się jednak nic takiego, to nie słaby film grozy. Przechodzę więc do konkretów, pytam
- Będzie pan w domu dziś wieczorem?
- Będę. Pracę mam taką, że właściwie sam sobie ustalam kiedy pracuję i czy pracuję. Mogę być w domu o dowolnej porze.
- Będę około 19. Prosiłbym tylko z nikim się na dzisiaj nie umawiać. Jadę do pana pociągiem. Dam znać, gdy dotrę do Lubaczowa. Jaka jest u pana teraz pogoda? - dodaję jeszcze na zakończenie
- Pochmurno ale na razie nie pada.
- Jak tylko wyruszę na wycieczkę to niechybnie mnie zleje - myślę lecz odpowiadam tylko - oby wytrzymało do wieczora, do zobaczenia!
Rozłączam się i chowam telefon do kieszeni spodni.
- Jeju ale one brudne, muszę się przebrać - myślę sobie zaczynając moją wielką piątkową przygodę.
c.d.n.
Ostatnio zmieniony 28 sie wt, 2018 9:30 pm przez Fox, łącznie zmieniany 11 razy.
- RafGentry
- Moderator
- Posty: 6945
- Rejestracja: 06 cze śr, 2007 8:40 pm
- Posiadany PUG: GTI Griffe, GTI LeMans, GTI, CTI, XRD, XS, Indiana, 405 STDT
- Numer Gadu-gadu: 0
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Fox, czekamy spokojnie...
Facebook: https://www.facebook.com/Peugeot205Poland
Instagram: http://www.instagram.com/peugeot205polska/
Syndykat Sępów Krakowskich
Instagram: http://www.instagram.com/peugeot205polska/
Syndykat Sępów Krakowskich
- bananowiec
- Uzalezniony
- Posty: 610
- Rejestracja: 02 kwie śr, 2008 10:36 pm
- Posiadany PUG: 205 CTI TURBOGNÓJ , 205 1.8 dturbo forever
- Numer Gadu-gadu: 4940298
- Lokalizacja: Wrocław
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Z Twoim darem oratorskim powinieneś pisać powieści, a nie siedzieć w pracy przed komputerem Z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój akcji
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Zdolności oratorskich raczej nie mam, mówca ze mnie żaden. Prędzej skłaniałbym się ku grafomaństwu:) Jeśli chodzi natomiast o pracę przy komputerze to podejrzewam, że gdyby nie ona, to niespecjalnie miałem tutaj o czym pisać:) Wracam jednak do głównej historii:
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Zjeżdżając ruchomymi schodami z siłowni na parter wyjmuje na nowo telefon z kieszeni i sprawdzam lokalizacje oddziałów mojego banku. W przeciwną stronę, do góry, wjeżdżają kolejne umalowane dziewczyny w obcisłych leginsach oraz przypakowani młodzianie z torbami opatrzonymi dużymi logo firm, których marketing dba bardzo, by kojarzone były tylko ze sportem i uśmiechniętymi ludźmi. Patrząc na tych tutaj wszystko się zgadza. Za chwile chłopcy będą podrzucać ciężary a dziewczyny uszczuplą jeszcze swoją, i tak skąpą już garderobę i poćwiczą pośladki na orbitreku. Mamy godzinę, o której ćwiczą zazwyczaj wykonawcy wolnych zawodów lub Ci, których jedynym zawodem jest ten miłosny, który można szybko zrekompensować sobie kolejnym podbojem, wstrzyknięciem czegoś w usta lub inną część ciała czy obiciem komuś szczęki pod dyskoteką. W dzisiejszych czasach nawet ciężko stwierdzić która płeć jest bardziej skłonna do czego. Doczekaliśmy się równouprawnienia. Mijam zaparkowane pod wejściem czarne audi i białe mercedesy i spoglądam znów na mój telefon, który wyświetlił w międzyczasie odziały banku z całej dzielnicy. Technologia, przed która tak długo się broniłem czasem ułatwia jednak życie. Szczęście mi sprzyja. Widzę placówkę niedaleko stąd, zaraz przy dworcu. Ocenę ma raczej niską. Nie znam się na tym za bardzo ale szkolne lata nauczyły mnie, że 2.7 to nie jest coś, czym należy się chwalić. Zaciekawiony tym stanem rzeczy klikam w opinie. Pierwszy komentarz, jaki rzuca mi się w oczy ma wydźwięk lekko pejoratywny
- "tłok, otwarte tylko dwie kasy, obsługa niemiła, ciężko cokolwiek załatwić"
Brzmi jak opinia na temat osiedlowej Biedronki. No może z wyjątkiem drugiej jej części. W naszej osiedlowej pracuje kilka uprzejmych osób no i jednak, na sam koniec, wychodzi się z pełną siatką. Nie mam jednak specjalnie wyboru. Czas ucieka, poza tym dochodzi dopiero dziesiąta. To nie godziny szczytu. Odpinam rower od stojaka, przejeżdżam koło budki parkingowego, który akurat ospałym krokiem idzie pobrać opłatę od kolejnego samochodu wjeżdżającego pod centrum handlowe i kieruję się w stronę dworca. Drogę do banku pokonuję w mgnieniu oka. Nie do wiary jak kilka kilometrów ścieżki rowerowej odmienia komunikację w mieście. Przypinam rower do barierki, zaraz obok starszego pana, który usadowił się w cieniu i stamtąd sprzedaje kwiatki w doniczkach oraz te cięte. Wchodzę do środka. Już w komorze bankomatowej widzę kilka osób, które nie zmieściły się w sali głównej i teraz tutaj się kłębią, pocą, znoszą zaduch. Nikt nic nie mówi, ludzie się nie zaprzyjaźniają. Czuć pot i kiełbasę niesioną w jednej z siatek. Ta część nie jest klimatyzowana. Być może nigdy nie była albo może ten odcięty nawiew sugerować ma tym ludziom, że już dość, że dziś się nie doczekają, że trzeba spróbować innym razem. Ja się nie daję, tego dnia nie zamierzam się ani poddawać ani nawet zniechęcać. Co to to nie. Mówię więc grzecznie:
- Przepraszam pana, ja tylko zerknę do środka
Zaglądam do środka, zniechęcam się i poddaję. Otwarte są bowiem tylko dwie kasy, Przy jednej ktoś, kogo chyba ponoszą nerwy, mocno gestykuluje a przed drugą jest po prostu ścisk.
- Że też ja przez tyle czasu tak nie doceniałem tej technologii - myślę sobie z uznaniem o poczciwym Googl'u
Wychodzę na zewnątrz. Chyba lepiej pojechać teraz na dworzec. Znów opinam rower, kolejny raz brudzę sobie ręce o łańcuch i zjeżdżam po schodach prosto w dziurę, którą ktoś wykopał na chodniku. Miasto pięknieje po każdym remoncie a ja nie wiem co się stało. Chyba przestał działać hamulec. Przyglądam się mu i spostrzegam jakąś wajchę, na którą nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, po przestawieniu której linka się naciąga a klocki zbliżają do koła.
- Działa, nie działa, działa, nie działa - zauważam przestawiając ten element - Ciekawe po co komu taka regulacja i czemu sama przestawia się na wybojach?
Ustawiam hamulec znów w tryb "działa" i słysząc jak klocki ocierają o obręcz jadę na dworzec, dokąd mam jakieś 400m.
- Muszę koniecznie wyregulować ten hamulec.
Dworzec Płaszów jest ładny i czysty choć raczej mały. Z okazji światowych dni młodzieży, które odbyły się nie tak dawno temu, uruchomiono na nim nawet, po wielu latach niemocy i przepychanek władz i włodarzy z protestującymi, drobiącymi nogami czy trzymającymi się za krocze pasażerami, toaletę. Płyty na peronach przestały też klawiszować. Cud wymodlony przez miliony. W głównej, jedynej z resztą hali, jest tylko kilka osób. Jedna emerytka z psem i dwie całkiem ładne dziewczyny mówiące po ukraińsku. Reszta zionie pustką. Być może dlatego, że ostatnio rozkopano tory w całym mieście a
- Pociągi spóźniają się o 178 min - dopowiadam sobie zerkając na tablicę elektroniczną, wyświetlającą akurat opóźnienie pociągu znad morza.
- Bilet do Lubaczowa proszę, taki z rowerem. Lubaczów to podkarpackie - dodaję jeszcze by na pewno pojechać w dobrą stronę.
- Kiedy pan chce jechać? - pyta bardzo miła, ubrana w barwy intercity kasjerka
- Z tego co wiem to jest pociąg około południa, nim chciałbym podróżować. Są jeszcze miejsca na rowery?
Stukanie klawiatury, skupiony wzrok, w końcu uśmiech i słowa kojące serce
- Tak, są. 12:18, IC Siemiradzki, przesiadka w Jarosławiu. Razem z rowerem 67 złotych.
- Proszę, będzie kartą.
Wstukuję pin, drukarka drukuje bilet, igły przebijają papier, pani objaśnia, drukarka wyrzuca na tackę drugi, trzeci, kolejny zapisany prostokątny papierek.
- Tutaj ma pan bilet na Intercity, wagon 14, miejsce przy oknie, rower wiesza się uchwycie przy wejściu - mówi - Tutaj drugi, to już na koleje Podkarpackie. Tam wsiada pan po prostu z rowerem dowolnym wejściem. To wszystko.
Pakuje mi plik biletów w ładną, niebieską kopertę z logo kolei, którą następnie wsuwa pod szybką na moją stronę okienka.
- Dziękuję pani bardzo, miłego dnia - żegnam się pakując kopertę, wetkniętą między kartki książki, do plecaka.
- Również miłego dnia - pani się uśmiecha, ja wsiadam na rower, zjeżdżam w dół rampą dla niepełnosprawnych i wracam do banku.
- "tłok, otwarte tylko dwie kasy, obsługa niemiła, ciężko cokolwiek załatwić"
Brzmi jak opinia na temat osiedlowej Biedronki. No może z wyjątkiem drugiej jej części. W naszej osiedlowej pracuje kilka uprzejmych osób no i jednak, na sam koniec, wychodzi się z pełną siatką. Nie mam jednak specjalnie wyboru. Czas ucieka, poza tym dochodzi dopiero dziesiąta. To nie godziny szczytu. Odpinam rower od stojaka, przejeżdżam koło budki parkingowego, który akurat ospałym krokiem idzie pobrać opłatę od kolejnego samochodu wjeżdżającego pod centrum handlowe i kieruję się w stronę dworca. Drogę do banku pokonuję w mgnieniu oka. Nie do wiary jak kilka kilometrów ścieżki rowerowej odmienia komunikację w mieście. Przypinam rower do barierki, zaraz obok starszego pana, który usadowił się w cieniu i stamtąd sprzedaje kwiatki w doniczkach oraz te cięte. Wchodzę do środka. Już w komorze bankomatowej widzę kilka osób, które nie zmieściły się w sali głównej i teraz tutaj się kłębią, pocą, znoszą zaduch. Nikt nic nie mówi, ludzie się nie zaprzyjaźniają. Czuć pot i kiełbasę niesioną w jednej z siatek. Ta część nie jest klimatyzowana. Być może nigdy nie była albo może ten odcięty nawiew sugerować ma tym ludziom, że już dość, że dziś się nie doczekają, że trzeba spróbować innym razem. Ja się nie daję, tego dnia nie zamierzam się ani poddawać ani nawet zniechęcać. Co to to nie. Mówię więc grzecznie:
- Przepraszam pana, ja tylko zerknę do środka
Zaglądam do środka, zniechęcam się i poddaję. Otwarte są bowiem tylko dwie kasy, Przy jednej ktoś, kogo chyba ponoszą nerwy, mocno gestykuluje a przed drugą jest po prostu ścisk.
- Że też ja przez tyle czasu tak nie doceniałem tej technologii - myślę sobie z uznaniem o poczciwym Googl'u
Wychodzę na zewnątrz. Chyba lepiej pojechać teraz na dworzec. Znów opinam rower, kolejny raz brudzę sobie ręce o łańcuch i zjeżdżam po schodach prosto w dziurę, którą ktoś wykopał na chodniku. Miasto pięknieje po każdym remoncie a ja nie wiem co się stało. Chyba przestał działać hamulec. Przyglądam się mu i spostrzegam jakąś wajchę, na którą nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, po przestawieniu której linka się naciąga a klocki zbliżają do koła.
- Działa, nie działa, działa, nie działa - zauważam przestawiając ten element - Ciekawe po co komu taka regulacja i czemu sama przestawia się na wybojach?
Ustawiam hamulec znów w tryb "działa" i słysząc jak klocki ocierają o obręcz jadę na dworzec, dokąd mam jakieś 400m.
- Muszę koniecznie wyregulować ten hamulec.
Dworzec Płaszów jest ładny i czysty choć raczej mały. Z okazji światowych dni młodzieży, które odbyły się nie tak dawno temu, uruchomiono na nim nawet, po wielu latach niemocy i przepychanek władz i włodarzy z protestującymi, drobiącymi nogami czy trzymającymi się za krocze pasażerami, toaletę. Płyty na peronach przestały też klawiszować. Cud wymodlony przez miliony. W głównej, jedynej z resztą hali, jest tylko kilka osób. Jedna emerytka z psem i dwie całkiem ładne dziewczyny mówiące po ukraińsku. Reszta zionie pustką. Być może dlatego, że ostatnio rozkopano tory w całym mieście a
- Pociągi spóźniają się o 178 min - dopowiadam sobie zerkając na tablicę elektroniczną, wyświetlającą akurat opóźnienie pociągu znad morza.
- Bilet do Lubaczowa proszę, taki z rowerem. Lubaczów to podkarpackie - dodaję jeszcze by na pewno pojechać w dobrą stronę.
- Kiedy pan chce jechać? - pyta bardzo miła, ubrana w barwy intercity kasjerka
- Z tego co wiem to jest pociąg około południa, nim chciałbym podróżować. Są jeszcze miejsca na rowery?
Stukanie klawiatury, skupiony wzrok, w końcu uśmiech i słowa kojące serce
- Tak, są. 12:18, IC Siemiradzki, przesiadka w Jarosławiu. Razem z rowerem 67 złotych.
- Proszę, będzie kartą.
Wstukuję pin, drukarka drukuje bilet, igły przebijają papier, pani objaśnia, drukarka wyrzuca na tackę drugi, trzeci, kolejny zapisany prostokątny papierek.
- Tutaj ma pan bilet na Intercity, wagon 14, miejsce przy oknie, rower wiesza się uchwycie przy wejściu - mówi - Tutaj drugi, to już na koleje Podkarpackie. Tam wsiada pan po prostu z rowerem dowolnym wejściem. To wszystko.
Pakuje mi plik biletów w ładną, niebieską kopertę z logo kolei, którą następnie wsuwa pod szybką na moją stronę okienka.
- Dziękuję pani bardzo, miłego dnia - żegnam się pakując kopertę, wetkniętą między kartki książki, do plecaka.
- Również miłego dnia - pani się uśmiecha, ja wsiadam na rower, zjeżdżam w dół rampą dla niepełnosprawnych i wracam do banku.
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
W banku, tak jakby na zachętę, by zrobić dobre drugie "pierwsze wrażenie", by zatrzeć to sprzed dwóch kwadransów, czeka na mnie miła niespodzianka. Dwóm paniom za ladami udało się obsłużyć kilku klientów a żaden nowy się w tym czasie nie zjawił. Być może dlatego, że przy drzwiach, zanim się ich nie szarpnie kilka razy, z jakiegoś powodu wyświetla się wciąż czerwone światełko i wydają się być zablokowane. Ustawiam się więc za tą samą osobą, która poprzednim razem stała pod bankomatem. Jesteśmy już w głównej sali, jest chłodno i nikt się nie piekli. Udaje mi się naliczyć pięć osób stojących przede mną. Wyciągam książkę z plecaka. Elena Ferrante. Wertuję kartki, sprawdzam ile stron ma kolejny rozdział. Trzy. Akurat tyle, by go przeczytać zanim dotrę do kasy. Lubię papierowe książki. To, jak się wertuje strony, zapach drukowanego papieru, to, że zawsze można spojrzeć na okładkę, to, jak się je trzyma w dłoni. Chociaż doceniam kompaktowość kindli i innych tego typu czytników to chociażby właśnie fakt, że nie można zerknąć na okładkę książki, którą czyta osoba w kolejce obok, na ławce w parku czy na siedzeniu w tramwaju sprawia, że chyba nigdy nie przekonam się do tych urządzeń. Technika idzie do przodu, wszystko się usprawnia i ulepsza, czasem zatracając jednak po drodze coś, co był integralną częścią przyjemności czerpanej z oryginalnego rozwiązania. Google maps nigdy nie daje takich emocji jak kiedyś rozkładana na masce samochodu mapa, chociaż inne korzyści, jakie daje, są oczywiście nieporównywalnie większe. Mam jednak nadzieję, że papierowa książka przetrwa.
Pogrążony w tych rozmyślaniach oraz śledząc perypetie dwóch koleżanek z biednej dzielnicy Neapolu docieram do kasy.
- Dzień dobry, chciałbym wypłacić z konta siedem tysięcy - mówię wyciągając dowód osobisty z portfela. Kładę go na kamiennym blacie, przesuwam szurając po gładkiej powierzchni na drugą stronę.
Dowód unosi się do góry niesiony dłonią pani kasjerki. Jest oglądany, skrupulatnie kopiowany jest jego numer, porównywane z moją twarzą jest zdjęcie. Oczy spoglądają raz w dół raz w górę a twarz pani kasjerki przybiera minę, której nie umiem zdefiniować. Marszczy brwi, spogląda raz to na ekran, raz na dokument, zwężają jej się usta. Wietrzę problemy.
- Hmmm, czy wymieniał pan ten dowód na nowy od czasu ostatniej wizyty w banku?
- Z pewnością. Byłem w banku tylko raz, gdy zakładałem to konto osiem czy dziewięć lat temu.
- W systemie jest inny numer dowodu, nie mogę panu wypłacić pieniędzy, musi pan zgłosić wymianę dokumentu. No chyba, że ma pan przy sobie również ten poprzedni. Wtedy będzie łatwiej.
- Nie mam. Właściwie to nawet nie wiem, co z nim zrobiłem. Podejrzewam, że wyrzuciłem lub zgubiłem.
- No to pozostaje zgłoszenie wymiany.
- No to uznajmy, że właśnie to robię. Ustaliliśmy wspólnie, że zmieniłem dokument. Można uznać, że to zgłosiłem?
- To tak nie działa. Na nowym dowodzie nie ma podpisu, nie mogę go więc zweryfikować z tym z systemu.
- Mam prawo jazdy, tam jest podpis! - mówię ucieszony tym, na jakie genialnie proste rozwiązanie wpadłem i to jak spontanicznie. Gmeram w portfelu by je znaleźć. Na darmo.
- Prawo jazdy to nie dokument tożsamości - ucina krótko.
- A nie mogę się po prostu podpisać? Chyba właśnie w tym tkwi cała magia podpisu, że można się uwierzytelnić dosłownie od ręki a nie za pomocą dokumentu przedstawianego do wglądu.
- Tak nie można. Żeby zmienić dane dokumentu musi pan ustawić się w tej drugiej kolejce. Musimy ściągnąć kartotekę z głównego oddziału z Rynku Głównego.
- No nie, przecież to wam zajmie pewnie tydzień!
- Aż tyle to nie. Najwyżej kilka dni.
- Wie pani co, to ja może jednak sam tam pojadę. Do widzenia - rzucam na odchodne i wybiegam z banku.
Ze spokojnej sytuacja nagle robi się napięta. Czas do odjazdu pociągu, jeszcze chwile wcześniej odległy i dający mnóstwo marginesu na poboczne czynności, nagle wydał mi się wyjątkowo bliski. Wsiadam na rower, mocniej naciskam na pedały. To już nie jest relaksacyjna przejażdżka, trzeba się spieszyć.
Po pierwszym kilometrze opuszczam ścieżkę rowerową i wskakuję na ulicę. Tak jest szybciej i bezpieczniej. Po przekroczeniu 30 km/h jazda po ścieżce rowerowej to już proszenie się o wypadek. Piesi, dzieci na rowerkach, ludzie z psami na niewidzialnych smyczach, kierowcy przecinające ją bez patrzenia, krawężniki na skrzyżowaniach czy szykany na przejściach dla pieszych. Prawdziwy tor przeszkód. Na ulicy tymczasem pędzę pustym pasem do prawoskrętu, dopiero przed samym skrzyżowaniem wracając na ten, do jazdy na wprost. Samochody właśnie ruszają, światło sekundę wcześniej zmieniło się na zielone. Rozpędzony wyprzedzam je wszystkie. Skrzyżowanie z Powstańców Śląskich pokonuję jako pierwszy. Dalej, na Limanowskiego jest z górki. Na kolarce, nawet bez specjalnego przygotowania i napędzany tylko nogami oraz chęcią zdążenia do banku bez problemu osiąga się 42-45 km/h. Zakręt w prawo, w ulicę Na zjeździe, gdzie wbrew nazwie zaczyna się podjazd na most. Mijam dziewczynę jadącą na Wawelo i staje na światłach między taksówkami. Jestem wykończony. Pot leje mi się na oczy. Druga stróżka ścieka po plecach i wsiąka w spodenki. Wykorzystuje ten moment, by rzucić okiem na budowany po prawej stronie nowy most kolejowy. Bulwary są zastawione maszynami budowlanymi przez co teraz, przede mną, tłumy pieszych przepędzonych z dołu, przekraczają ulicę na górze. Znów mam zielone. Ruszam już nie tak agresywnie. Czuję bowiem, że mam coraz mniej siły. Na Starowiślnej ruch jest na szczęście spokojniejszy i mam chwilę by złapać kolejny oddech. Tutaj z kolei trzeba omijać stojące przy krawędzi ulicy samochody, uważając, by nie wpaść kołami w szynę. Na kolarce łatwo o wypadek a nawet jeśli uda się człowiekowi nie przewrócić to po wpadnięciu w szynę jedzie się już tam, gdzie kieruje zwrotnica. Na rynku zlikwidowano tory już dawno temu więc w ten sposób nigdy bym tam nie dotarł. Na skrzyżowaniu z Dietla ustawiam się zaraz obok dwóch turystycznych meleksów, które zajmują oba pasy do skrętu w prawo. Kierowcy mówią do siebie po ukraińsku. To teraz w Krakowie norma. Przynajmniej jeśli chodzi o osoby tej narodowości. Wśród polaków jeszcze się to nie przyjęło. To pewnie tylko kwestia czasu. Nie wszystko rozumiem ale udaje mi się wywnioskować, że zamierzają się ścigać. Nie tyle ze słów, które wypowiadają co z gestów, jakie wykonują. Pierwszy z nich, trzymając mocno kierownicę i bujając się na boki wprawia w ruch kołyskowy cały pojazd. Drugi wydaje dźwięki ustami "brum brum" z wzrokiem wpatrzonym w sygnalizator świetlny. Żółte, zielone, ruszyli! Ten z lewego pasa zebrał się szybciej ale jest na zewnętrznej, ma dłuższą drogę, musi się bardziej przyłożyć. Po wyjściu na prostą jadą łeb w łeb. Pędzą ile mogą, z pedałem gazu wciśniętym w podłogę szybko znikają mi z oczu. Widzę już tylko korek, który się za nimi utworzył oraz słyszę klaksony. Ja jadę na wprost. Jestem znów na ścieżce. Dzięki temu mogę jechać kontrapasem, pod prąd na jednokierunkowym, ostatnim odcinku ulicy w kierunku rynku. Znów jest trochę wolniej. Cały chodnik oraz połowa ścieżki zajęte są przez rusztowania. Piesi oraz rowerzyści muszą się zmieścić, wszyscy razem, na przejściu szerokości jednego metra. Miasto i tutaj pięknieje. Odmalowują się kamienice, dobudowują się piętra, wybija się dziury na okna w ślepych dotychczas ścianach. Dzięki Narodowemu Funduszowi Rewaloryzacji Zabytków Krakowa, który to spędza sen z powiek włodarzom Wrocławia, Poznania czy innych podobnych miast, cały naród zrzuca się już czterdzieści lat, co roku, na to, by u nas było ładnie. Dojeżdżam spokojnie na rynek. Tutaj pod bankiem ustawione są stojaki rowerowe. Ustawiam więc wygodnie rower na przeciwko wejścia i wchodzę do środka.
c.d.n
Pogrążony w tych rozmyślaniach oraz śledząc perypetie dwóch koleżanek z biednej dzielnicy Neapolu docieram do kasy.
- Dzień dobry, chciałbym wypłacić z konta siedem tysięcy - mówię wyciągając dowód osobisty z portfela. Kładę go na kamiennym blacie, przesuwam szurając po gładkiej powierzchni na drugą stronę.
Dowód unosi się do góry niesiony dłonią pani kasjerki. Jest oglądany, skrupulatnie kopiowany jest jego numer, porównywane z moją twarzą jest zdjęcie. Oczy spoglądają raz w dół raz w górę a twarz pani kasjerki przybiera minę, której nie umiem zdefiniować. Marszczy brwi, spogląda raz to na ekran, raz na dokument, zwężają jej się usta. Wietrzę problemy.
- Hmmm, czy wymieniał pan ten dowód na nowy od czasu ostatniej wizyty w banku?
- Z pewnością. Byłem w banku tylko raz, gdy zakładałem to konto osiem czy dziewięć lat temu.
- W systemie jest inny numer dowodu, nie mogę panu wypłacić pieniędzy, musi pan zgłosić wymianę dokumentu. No chyba, że ma pan przy sobie również ten poprzedni. Wtedy będzie łatwiej.
- Nie mam. Właściwie to nawet nie wiem, co z nim zrobiłem. Podejrzewam, że wyrzuciłem lub zgubiłem.
- No to pozostaje zgłoszenie wymiany.
- No to uznajmy, że właśnie to robię. Ustaliliśmy wspólnie, że zmieniłem dokument. Można uznać, że to zgłosiłem?
- To tak nie działa. Na nowym dowodzie nie ma podpisu, nie mogę go więc zweryfikować z tym z systemu.
- Mam prawo jazdy, tam jest podpis! - mówię ucieszony tym, na jakie genialnie proste rozwiązanie wpadłem i to jak spontanicznie. Gmeram w portfelu by je znaleźć. Na darmo.
- Prawo jazdy to nie dokument tożsamości - ucina krótko.
- A nie mogę się po prostu podpisać? Chyba właśnie w tym tkwi cała magia podpisu, że można się uwierzytelnić dosłownie od ręki a nie za pomocą dokumentu przedstawianego do wglądu.
- Tak nie można. Żeby zmienić dane dokumentu musi pan ustawić się w tej drugiej kolejce. Musimy ściągnąć kartotekę z głównego oddziału z Rynku Głównego.
- No nie, przecież to wam zajmie pewnie tydzień!
- Aż tyle to nie. Najwyżej kilka dni.
- Wie pani co, to ja może jednak sam tam pojadę. Do widzenia - rzucam na odchodne i wybiegam z banku.
Ze spokojnej sytuacja nagle robi się napięta. Czas do odjazdu pociągu, jeszcze chwile wcześniej odległy i dający mnóstwo marginesu na poboczne czynności, nagle wydał mi się wyjątkowo bliski. Wsiadam na rower, mocniej naciskam na pedały. To już nie jest relaksacyjna przejażdżka, trzeba się spieszyć.
Po pierwszym kilometrze opuszczam ścieżkę rowerową i wskakuję na ulicę. Tak jest szybciej i bezpieczniej. Po przekroczeniu 30 km/h jazda po ścieżce rowerowej to już proszenie się o wypadek. Piesi, dzieci na rowerkach, ludzie z psami na niewidzialnych smyczach, kierowcy przecinające ją bez patrzenia, krawężniki na skrzyżowaniach czy szykany na przejściach dla pieszych. Prawdziwy tor przeszkód. Na ulicy tymczasem pędzę pustym pasem do prawoskrętu, dopiero przed samym skrzyżowaniem wracając na ten, do jazdy na wprost. Samochody właśnie ruszają, światło sekundę wcześniej zmieniło się na zielone. Rozpędzony wyprzedzam je wszystkie. Skrzyżowanie z Powstańców Śląskich pokonuję jako pierwszy. Dalej, na Limanowskiego jest z górki. Na kolarce, nawet bez specjalnego przygotowania i napędzany tylko nogami oraz chęcią zdążenia do banku bez problemu osiąga się 42-45 km/h. Zakręt w prawo, w ulicę Na zjeździe, gdzie wbrew nazwie zaczyna się podjazd na most. Mijam dziewczynę jadącą na Wawelo i staje na światłach między taksówkami. Jestem wykończony. Pot leje mi się na oczy. Druga stróżka ścieka po plecach i wsiąka w spodenki. Wykorzystuje ten moment, by rzucić okiem na budowany po prawej stronie nowy most kolejowy. Bulwary są zastawione maszynami budowlanymi przez co teraz, przede mną, tłumy pieszych przepędzonych z dołu, przekraczają ulicę na górze. Znów mam zielone. Ruszam już nie tak agresywnie. Czuję bowiem, że mam coraz mniej siły. Na Starowiślnej ruch jest na szczęście spokojniejszy i mam chwilę by złapać kolejny oddech. Tutaj z kolei trzeba omijać stojące przy krawędzi ulicy samochody, uważając, by nie wpaść kołami w szynę. Na kolarce łatwo o wypadek a nawet jeśli uda się człowiekowi nie przewrócić to po wpadnięciu w szynę jedzie się już tam, gdzie kieruje zwrotnica. Na rynku zlikwidowano tory już dawno temu więc w ten sposób nigdy bym tam nie dotarł. Na skrzyżowaniu z Dietla ustawiam się zaraz obok dwóch turystycznych meleksów, które zajmują oba pasy do skrętu w prawo. Kierowcy mówią do siebie po ukraińsku. To teraz w Krakowie norma. Przynajmniej jeśli chodzi o osoby tej narodowości. Wśród polaków jeszcze się to nie przyjęło. To pewnie tylko kwestia czasu. Nie wszystko rozumiem ale udaje mi się wywnioskować, że zamierzają się ścigać. Nie tyle ze słów, które wypowiadają co z gestów, jakie wykonują. Pierwszy z nich, trzymając mocno kierownicę i bujając się na boki wprawia w ruch kołyskowy cały pojazd. Drugi wydaje dźwięki ustami "brum brum" z wzrokiem wpatrzonym w sygnalizator świetlny. Żółte, zielone, ruszyli! Ten z lewego pasa zebrał się szybciej ale jest na zewnętrznej, ma dłuższą drogę, musi się bardziej przyłożyć. Po wyjściu na prostą jadą łeb w łeb. Pędzą ile mogą, z pedałem gazu wciśniętym w podłogę szybko znikają mi z oczu. Widzę już tylko korek, który się za nimi utworzył oraz słyszę klaksony. Ja jadę na wprost. Jestem znów na ścieżce. Dzięki temu mogę jechać kontrapasem, pod prąd na jednokierunkowym, ostatnim odcinku ulicy w kierunku rynku. Znów jest trochę wolniej. Cały chodnik oraz połowa ścieżki zajęte są przez rusztowania. Piesi oraz rowerzyści muszą się zmieścić, wszyscy razem, na przejściu szerokości jednego metra. Miasto i tutaj pięknieje. Odmalowują się kamienice, dobudowują się piętra, wybija się dziury na okna w ślepych dotychczas ścianach. Dzięki Narodowemu Funduszowi Rewaloryzacji Zabytków Krakowa, który to spędza sen z powiek włodarzom Wrocławia, Poznania czy innych podobnych miast, cały naród zrzuca się już czterdzieści lat, co roku, na to, by u nas było ładnie. Dojeżdżam spokojnie na rynek. Tutaj pod bankiem ustawione są stojaki rowerowe. Ustawiam więc wygodnie rower na przeciwko wejścia i wchodzę do środka.
c.d.n
- andi_kamachi
- Junior
- Posty: 471
- Rejestracja: 28 kwie czw, 2011 1:58 pm
- Posiadany PUG: 205 1,4 Roland Garros, 205 1,8DT
- Numer Gadu-gadu: 0
- Lokalizacja: Warszawa (praca i mieszkanie), Trzcianka k. Wilgi (stąd pochodzę)
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Zaglądam tu głównie dla takich wpisów, których jest mało, a na dodatek wszystkie pisze Fox
P.S. "Pajero" z hiszpańskiego: [persona] Que se masturba con frecuencia.
P.S. "Pajero" z hiszpańskiego: [persona] Que se masturba con frecuencia.
- DJPreZes
- Moderator
- Posty: 4593
- Rejestracja: 01 sie ndz, 2004 6:40 pm
- Posiadany PUG: Roland Garros/307
- Numer Gadu-gadu: 2516096
- Lokalizacja: Gdynia
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
A nie lepiej z bankomatu było wybrać? Tak jakoś... brzmi to na łatwiejszą opcję
Peugeot 205 Roland Garros Cabrio
- nowak68
- Maniak
- Posty: 1892
- Rejestracja: 12 sty ndz, 2014 11:19 pm
- Posiadany PUG: 205 GENTRY 1991, 405 GRDTubo 1992
- Numer Gadu-gadu: 0
- Lokalizacja: Świętygród
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Pod warunkiem, że limit dzienny wytrzymaDJPreZes pisze:A nie lepiej z bankomatu było wybrać? Tak jakoś... brzmi to na łatwiejszą opcję
Był XRD 1988, XAD 1989, XLD 1986, GREEN 1991, Automatic 1.9 z 1990, XS 1990, GTI 1.9 EXPORT 1987
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Tematy są różne, samochody są różne, różni są też czytelnicy. Ważne żeby każdy, bez względu na to, czego szuka i czy jest to porada techniczna, inspiracja do tuningu czy po prostu lektura, znalazł to na forum. Inaczej wszyscy zginiemy:)andi_kamachi pisze:Zaglądam tu głównie dla takich wpisów, których jest mało, a na dodatek wszystkie pisze Fox
No niestety. Tak to jest, gdy się nie zna języków a przyjdzie człowiekowi pracować na wpływowym stanowisku w firmie motoryzacyjnej. Nazwać auto onanistą to dość dobre osiągnięcie. Jako że znam hiszpański to ciężko mi się patrzy na tą nazwę. Na szczęście na moim aucie ona nie występuje. Ktoś, kogo ta nazwa też krępowała po prostu wyrwał blendę.andi_kamachi pisze: P.S. "Pajero" z hiszpańskiego: [persona] Que se masturba con frecuencia.
Niestety to konto oszczędnościowe, do którego nie mam karty. Planowałem wypłacić z niego pieniądze dopiero za jakieś 12-15 lat, gdy uzbieram chociaż na wkład własny na mieszkanie:)DJPreZes pisze:A nie lepiej z bankomatu było wybrać? Tak jakoś... brzmi to na łatwiejszą opcję
- DJPreZes
- Moderator
- Posty: 4593
- Rejestracja: 01 sie ndz, 2004 6:40 pm
- Posiadany PUG: Roland Garros/307
- Numer Gadu-gadu: 2516096
- Lokalizacja: Gdynia
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
No to mocno zmienia sposób rozwiązania
Peugeot 205 Roland Garros Cabrio
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Główna siedziba robi zupełnie inne wrażenie niż pokój w osiedlowym pawilonie, z którego wybiegłem chwilę wcześniej. Jest przestronnie i na bogato. Szerokie schody, wysokie sufity, zdobienia i marmury. Rynek Główny 31. Adres pod którym istniała kiedyś pierwsza w Krakowie kawiarnia, pani Sędrakowskiej, ze sztućcami przyczepionymi do stołów łańcuchami. Czasy się zmieniają, funkcja budynku jest inna, środki zaradcze również uległy zmianie:
- "Wara! Własność prywatna!" - czytam na głos z kartki przyczepionej do rolki taśmy klejącej - Fajny napis - komentuję podchodząc do okienka.
Pani kasjerka, lekko zmieszana, odwraca kartkę w drugą stronę
- Nie powinien pan był tego widzieć, przepraszam.
- Kradną?
- Nawet pan nie wie jak. Człowiek się ledwo odwróci a już nie ma na biurku taśmy, długopisu czy zszywacza. Bez tego nie da się pracować a ja mam już dość kupowania kolejnych rzeczy z własnej kieszeni.
- Klienci czy pracownicy?
- Jedni i drudzy!
- Takie ostrzeżenie skutkuje?
- Na razie tak. Już kilka dni nikt się na to nie połasił.
- Tyle kamer w tym banku - mówię rozglądając się dookoła - nie da się znaleźć sprawcy?
- A weź pan - macha ręką zrezygnowana, porządkuje papiery, wrzuca coś do kosza - W czym mogę pomóc?
- Chciałbym zgłosić zmianę dokumentu i wypłacić siedem tysięcy. Tutaj mam nowy dowód. Stary wyrzuciłem.
- Najpierw zmienimy w systemie ten dowód. Dopiero po zatwierdzeniu zmiany będę mogła panu wypłacić pieniądze. Poczeka pan chwilkę? Musze podejść na górę i wyciągnąć pańską teczkę z archiwum.
- Jasne, nie ma pośpiechu - mówię uprzejmie.
Wiem bowiem, że chociaż czas goni, poganianie tej pani może przynieść efekt co najwyżej przeciwny od zamierzonego. Czasem lepiej zachować spokój. Tutaj wydaje się to być proste i naturalne. Całe to wnętrze emanuje spokojem. Echo kroków na schodach, niosące się po tych przepastnych wnętrzach, sugeruje niejako, że każde podniesione słowo, każdy ewentualny krzyk, w ten sam sposób przemierzą ten budynek, tak samo dotrą do jego najodleglejszych zakamarków, wszędzie zostaną usłyszane a emitent skompromitowany, upokorzony karcącym spojrzeniem postronnych obserwatorów. Gdyby wisiały tu jakieś portrety to jestem pewny, że i one by patrzyły, pilnowały, wodziły wzrokiem. Panuje więc powaga, zachowany jest szacunek.
Przy sąsiednim okienku kolejni emeryci wpłacają pieniądze. Pięć, siedem, dwanaście tysięcy.
- Jeju, a wszyscy straszą, że na starość czeka nas nędza. Nic dziwnego że tyle osób pała się metodą "na wnuczka"
Pieniądze są przeliczane
- Trrrrr - wydaje z siebie maszyna do ich liczenia a na wyświetlaczu pojawia się numerek. Nie można jednak jej zaufać. Trzeba przeliczyć ręcznie, owinąć opaską, wrzucić do jutowego worka. Za chwile worek będzie pełny, za moment trzeba będzie wykonać telefon do ochroniarza, położyć na wózku, zatoczyć do sejfu.
Szuflada się zamyka, ktoś składa podpis, znów słyszę kroki. Pani kasjerka wraca z moją teczką. Otwiera ją na biurku, wyciąga wzór podpisu i ksero poprzedniego dowodu. Ogląda stare zdjęcie, porównuje z nowym
- Bardzo się postarzałem przez te 10 lat?
- Jest pan wciąż rozpoznawalny. Da się stwierdzić, że to ta sama osoba. Bez obawy. Adres się nie zmienił?
- Nie, wszystko po staremu
Wstukuje coś w komputerze, drukuje potwierdzenie
- Proszę sprawdzić, czy dane się zgadzają. Muszę skserować ten nowy dowód. Podejdzie pan ze mną do ksero? Czasy mamy takie, że co chwila ktoś bierze kredyt na kogoś innego, kradnie tożsamość. Musimy kserować dokumenty przy właścicielu.
Idziemy do drugiej sali, na przeciwko. Mijamy kilka tekturowych reklam, które szpecą wnętrza, kserujemy dowód, wracamy. Na wydruku pani przybija pieczątkę banku. Nie można tego ksera wykorzystać w innym celu.
- Podpis się panu nie zmienił?
- Nie, mam wciąż ten sam
Podsuwa mi rubrykę do wprowadzenia nowego wzoru. Składam podpis, wygląda tak samo, pytam
- A co jakby się zmienił?
- Mamy całkiem sporo klientów, którzy nie potrafią się dwa razy podpisać w ten sam sposób. Czasem w to aż trudno uwierzyć jakie ludzie mają z tym problemy. Piszą raz, wychodzi jedno. Piszą drugi i jest zupełnie coś innego.
- Podpisują się tą samą ręką?
- Bez znaczenia!
- Co wtedy robicie?
- Dla takich osób mamy pinpad - mówi z uśmiechem wskazując palcem na biały sześcian z klawiaturą na górze.
- Ma pan coś wspólnego z polityką albo sprawuje pan jakąś funkcję publiczną? - pyta znienacka
- Boże uchowaj, zwłaszcza w tych czasach - wypowiadam zaskoczony pytaniem - skąd takie pytanie?
- Nowe procedury. Takie osoby musimy dużo szczegółowiej kontrolować.
- Inwigilacja opozycji? Szukanie haków?
- Nie mogę powiedzieć
Co to się dzieje. Ani się obejrzymy a obudzimy się w kraju totalitarnym - myślę sobie ze smutkiem. Tymczasem procedury dobiegają końca, składam podpis na potwierdzeniu, widzę już moje pieniądze. Pani liczy je ręcznie oraz maszynowo, zupełnie jak w kasie obok. Obie czynności dają ten sam wynik. Dostaję je do ręki, wrzucam do plecaka
- Do widzenia, miłego dnia!
Patrzę na telefon. 11:40. Nie jest źle. Odpinam rower od stojaka. Podczas mojej wizyty w banku trzy inne osoby przypięły rowery w tym samym miejscu. Ewentualnie jedna osoba przypięła trzy. Nie sposób odgadnąć. Odjeżdżając moim przewracam pozostałe, pozbawione wspólnego punktu podparcia, burzę kruchą ich równowagę. Leżą tak teraz wszystkie, splątane pedałami, kierownicami i linkami bezpieczeństwa. Rozwikłuję ten stalowy galimatias i ruszam w stronę dworca.
- "Wara! Własność prywatna!" - czytam na głos z kartki przyczepionej do rolki taśmy klejącej - Fajny napis - komentuję podchodząc do okienka.
Pani kasjerka, lekko zmieszana, odwraca kartkę w drugą stronę
- Nie powinien pan był tego widzieć, przepraszam.
- Kradną?
- Nawet pan nie wie jak. Człowiek się ledwo odwróci a już nie ma na biurku taśmy, długopisu czy zszywacza. Bez tego nie da się pracować a ja mam już dość kupowania kolejnych rzeczy z własnej kieszeni.
- Klienci czy pracownicy?
- Jedni i drudzy!
- Takie ostrzeżenie skutkuje?
- Na razie tak. Już kilka dni nikt się na to nie połasił.
- Tyle kamer w tym banku - mówię rozglądając się dookoła - nie da się znaleźć sprawcy?
- A weź pan - macha ręką zrezygnowana, porządkuje papiery, wrzuca coś do kosza - W czym mogę pomóc?
- Chciałbym zgłosić zmianę dokumentu i wypłacić siedem tysięcy. Tutaj mam nowy dowód. Stary wyrzuciłem.
- Najpierw zmienimy w systemie ten dowód. Dopiero po zatwierdzeniu zmiany będę mogła panu wypłacić pieniądze. Poczeka pan chwilkę? Musze podejść na górę i wyciągnąć pańską teczkę z archiwum.
- Jasne, nie ma pośpiechu - mówię uprzejmie.
Wiem bowiem, że chociaż czas goni, poganianie tej pani może przynieść efekt co najwyżej przeciwny od zamierzonego. Czasem lepiej zachować spokój. Tutaj wydaje się to być proste i naturalne. Całe to wnętrze emanuje spokojem. Echo kroków na schodach, niosące się po tych przepastnych wnętrzach, sugeruje niejako, że każde podniesione słowo, każdy ewentualny krzyk, w ten sam sposób przemierzą ten budynek, tak samo dotrą do jego najodleglejszych zakamarków, wszędzie zostaną usłyszane a emitent skompromitowany, upokorzony karcącym spojrzeniem postronnych obserwatorów. Gdyby wisiały tu jakieś portrety to jestem pewny, że i one by patrzyły, pilnowały, wodziły wzrokiem. Panuje więc powaga, zachowany jest szacunek.
Przy sąsiednim okienku kolejni emeryci wpłacają pieniądze. Pięć, siedem, dwanaście tysięcy.
- Jeju, a wszyscy straszą, że na starość czeka nas nędza. Nic dziwnego że tyle osób pała się metodą "na wnuczka"
Pieniądze są przeliczane
- Trrrrr - wydaje z siebie maszyna do ich liczenia a na wyświetlaczu pojawia się numerek. Nie można jednak jej zaufać. Trzeba przeliczyć ręcznie, owinąć opaską, wrzucić do jutowego worka. Za chwile worek będzie pełny, za moment trzeba będzie wykonać telefon do ochroniarza, położyć na wózku, zatoczyć do sejfu.
Szuflada się zamyka, ktoś składa podpis, znów słyszę kroki. Pani kasjerka wraca z moją teczką. Otwiera ją na biurku, wyciąga wzór podpisu i ksero poprzedniego dowodu. Ogląda stare zdjęcie, porównuje z nowym
- Bardzo się postarzałem przez te 10 lat?
- Jest pan wciąż rozpoznawalny. Da się stwierdzić, że to ta sama osoba. Bez obawy. Adres się nie zmienił?
- Nie, wszystko po staremu
Wstukuje coś w komputerze, drukuje potwierdzenie
- Proszę sprawdzić, czy dane się zgadzają. Muszę skserować ten nowy dowód. Podejdzie pan ze mną do ksero? Czasy mamy takie, że co chwila ktoś bierze kredyt na kogoś innego, kradnie tożsamość. Musimy kserować dokumenty przy właścicielu.
Idziemy do drugiej sali, na przeciwko. Mijamy kilka tekturowych reklam, które szpecą wnętrza, kserujemy dowód, wracamy. Na wydruku pani przybija pieczątkę banku. Nie można tego ksera wykorzystać w innym celu.
- Podpis się panu nie zmienił?
- Nie, mam wciąż ten sam
Podsuwa mi rubrykę do wprowadzenia nowego wzoru. Składam podpis, wygląda tak samo, pytam
- A co jakby się zmienił?
- Mamy całkiem sporo klientów, którzy nie potrafią się dwa razy podpisać w ten sam sposób. Czasem w to aż trudno uwierzyć jakie ludzie mają z tym problemy. Piszą raz, wychodzi jedno. Piszą drugi i jest zupełnie coś innego.
- Podpisują się tą samą ręką?
- Bez znaczenia!
- Co wtedy robicie?
- Dla takich osób mamy pinpad - mówi z uśmiechem wskazując palcem na biały sześcian z klawiaturą na górze.
- Ma pan coś wspólnego z polityką albo sprawuje pan jakąś funkcję publiczną? - pyta znienacka
- Boże uchowaj, zwłaszcza w tych czasach - wypowiadam zaskoczony pytaniem - skąd takie pytanie?
- Nowe procedury. Takie osoby musimy dużo szczegółowiej kontrolować.
- Inwigilacja opozycji? Szukanie haków?
- Nie mogę powiedzieć
Co to się dzieje. Ani się obejrzymy a obudzimy się w kraju totalitarnym - myślę sobie ze smutkiem. Tymczasem procedury dobiegają końca, składam podpis na potwierdzeniu, widzę już moje pieniądze. Pani liczy je ręcznie oraz maszynowo, zupełnie jak w kasie obok. Obie czynności dają ten sam wynik. Dostaję je do ręki, wrzucam do plecaka
- Do widzenia, miłego dnia!
Patrzę na telefon. 11:40. Nie jest źle. Odpinam rower od stojaka. Podczas mojej wizyty w banku trzy inne osoby przypięły rowery w tym samym miejscu. Ewentualnie jedna osoba przypięła trzy. Nie sposób odgadnąć. Odjeżdżając moim przewracam pozostałe, pozbawione wspólnego punktu podparcia, burzę kruchą ich równowagę. Leżą tak teraz wszystkie, splątane pedałami, kierownicami i linkami bezpieczeństwa. Rozwikłuję ten stalowy galimatias i ruszam w stronę dworca.
- pilot-84
- Uzalezniony
- Posty: 541
- Rejestracja: 02 sty śr, 2013 11:29 am
- Posiadany PUG: 5008 mk2 1.2 ||| były: 205 CTI Mi16 | 307sw 2.0HDi | 407sw 2.0 HDi | 5008 mk2 1.2puretech
- Numer Gadu-gadu: 0
- Login tlen: pilot-84
- Lokalizacja: Łódź
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
PEP, czyli osoba na eksponowanym stanowisku, element przepisów o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy. Banki mają obowiązek mieć takich ludzi „na oku”.Fox pisze: - Ma pan coś wspólnego z polityką albo sprawuje pan jakąś funkcję publiczną? - pyta znienacka
- Boże uchowaj, zwłaszcza w tych czasach - wypowiadam zaskoczony pytaniem - skąd takie pytanie?
- Nowe procedury. Takie osoby musimy dużo szczegółowiej kontrolować.
- Inwigilacja opozycji? Szukanie haków?
- Nie mogę powiedzieć
Moje Peugeot: 5008 mk2 1.2 | 205 RG 1.4
Wcześniej: 205 CTI 1.9 Mi16 | 307sw 2.0HDi | 407sw 2.0 HDi | 5008 mk2 1.2puretech
Wcześniej: 205 CTI 1.9 Mi16 | 307sw 2.0HDi | 407sw 2.0 HDi | 5008 mk2 1.2puretech
- Fox
- Peugeot 205 Master
- Posty: 2053
- Rejestracja: 25 lis pt, 2005 5:09 pm
- Posiadany PUG: 205gti, 504 coupe, 406 kombi
- Numer Gadu-gadu: 6433729
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: O tym jak kupiłem "Tenerówkę", która nie była Peugeot'em
Jadąc przez rynek przeszło mi przez myśl, tak zupełnie przelotnie i bez zobowiązań, żeby zamiast jechać z powrotem na dworzec w Płaszowie, wybrać jednak ten główny, tak mi teraz odległościowo bliski. Zanim jednak ta myśl zdążyła się na dobre rozgościć, uleżeć i rozpanoszyć, kilka podskoków na rozjeżdżonej przez ciężarówki kostce wytrząsnęło mi ją z głowy. Nie miałem zupełnie ochoty dyskutować z ewentualnym kontrolerem, tłumaczyć bezsensu doliczania mi dodatkowej opłaty za tak błahy kilometraż, wypominać bycia nader drobiazgowym i przesadnie skrupulatnym. Mógłbym natomiast -a i owszem - iść do informacji, spytać czy będąc w posiadaniu takiego otóż biletu mogę wsiąść na innym dworcu, usłyszeć że oczywiście, że nie ma problemu, że wychodzimy na przeciw pasażerom i w ogóle to po co ta cała dramaturgia. Być może. Inna bowiem sprawa, że w całym mieście aktualnie rozkopane lub rozkopywane są tory i zupełnie nie wiadomo z której strony dany pociąg nadjedzie. Taki z nad morza, powiedzmy, równie dobrze i bez wywoływania zaskoczenia u kogokolwiek, kto choć raz miał styczność z naszą koleją, może nadjechać z południa, pomylić tory i odnaleźć się kilka godzin później na jakiejś pętli tramwajowej. Na przykład tej "Cichy kącik". Lepiej nie ryzykować. Robię szybki przegląd zadań do wykonania:
- Wrzucić do pralki rzeczy z siłowni, umyć się, przebrać, zapakować ubrania i jedzenie na drogę, znaleźć zapasową dętkę, kupić baterię do tylnej lampki, spakować powerbank.
Wydawać by się mogło, na pierwszy rzut oka, że jest tego sporo. To jednak pozory. Uświadamiając sobie, że nie zdążę już wrócić do domu a tym samym wykonać większości tych czynności, lista drastycznie się skraca, powraca spokój ducha. W trzy minuty kupuję niebieski podkoszulek, który zauważam na wystawie mijanego właśnie sklepu na Grodzkiej:
- Capture the moment - mówi do mnie nadruk a ja go słucham. Robię zdjęcie. Wybiegam i pędzę w kierunku ulicy Wielickiej.
(Piętnaście minut do planowanego odjazdu pociągu).
Opieram rower o witrynę sklepu "go ride" i wchodzę do środka.
- Proszę bidon i bateryjkę do tej lampki - mówię kładąc czerwone światełko na ladzie - nie działa - dodaję właściwie nie wiem po co. Być może wyraz twarzy ekspedienta zasugerował mi potrzebę wyjaśnienia. Być może nie umiem odczytywać wyrazów twarzy.
- Bidony są tam - pan za ladą wskazuje mi półkę po prawej stronie - a bateryjkę zaraz dobierzemy - stwierdza optymistycznie i zabiera się za grzebanie w szufladzie.
Bidon wybrałem czerwono-czarno-biały. Pasuje do roweru. Roztacza woń plastiku i taniej gumy. Pasuje kolorem. Rower jest bowiem aluminiowy i bezwonny.
Monetą podważa klapkę lampki, wyciąga bateryjkę.
- Tu powinny być dwie baterie, nie jedna - pokazuje mi opis na klapce : "x2" - Podejrzewam, że dlatego ta lampka nie działa.
Wpadam w konsternację
- Odkąd mam tą lampkę to ani razu jej nie otwierałem i do wczoraj jeszcze działała.
- Zobaczy pan, zaraz zaświeci
Jestem sceptyczny. On pewny siebie. Dokłada drugą baterię, dociska klapkę na siłę. Wygląda na wybrzuszoną. Robi click.
- Voila! - wykrzykuje sprzedawca i naciska guzik. Lampka nie świeci.
- A nie mówiłem? - napomykam znów nie wiem po co ale chyba tak się mówi w podobnej sytuacji.
- Hmmm - otwiera lampkę na nowo, oglądamy ją razem
- Tu chyba czegoś brakuje. Plus jest na dole, minusa nie ma nigdzie - zauważam obserwując kawałek blaszki, który kończy się w poszarpany sposób. Tak jakby ktoś to zdewastował.
- No tak, racja, wygląda jakby ktoś to wyrwał. Mówi pan, że lampka sama przestała świecić?
- Zapewniam pana, że ani razu jej nie otwierałem. Może ta blaszka gdzieś tutaj wypadła gdy dopychał pan baterię?
- Nie ma jej nigdzie.
- Wie pan co - mówię patrząc na zegarek i widząc, że zostało mi osiem minut - za chwilę mam pociąg. Dajmy sobie spokój z tą lampką. Biorę bidon i baterie.
- Baterie chyba nie są panu potrzebne. Lampka i tak nie świeci. Mogę ich nie liczyć.
- Już pan rozerwał opakowania więc je wezmę
- Sprzedałbym je komuś bez problemu ale jak pan chce. Kartą?
- Tak
Terminal robi piiiik, wrzucam bidon i baterie do plecaka i ruszam na dworzec.
(Sześć minut do planowanego odjazdu pociągu)
Jestem już na Dworcowej. Suszy mnie przeokropnie. Pod całodobowym sklepem z alkoholem rozsiadło się kilka osób z podobnym aczkolwiek innym problemem. Ja mam do wyboru Żabkę albo niesieciowy sklep spożywczy. Zawsze w takiej sytuacji wybieram drugą opcję. W tym wypadku drugą opcją jest sklep niesieciowy choć to kwestia przypadku. Równie dobrze mógłbym je wymienić w odwrotnej kolejności. W kolejce jest tylko jedna osoba. Starsza pani kupuje kilka wiktuałów. Na ladzie stoi kefir. W ręce leży portfel. Interpretuję to jako ostatnią fazę zakupów. Już prawie wypowiadam swoją listę życzeń, gdy słyszę:
- Jeszcze 20 deko tej szynki mi pani pokroi.
Przewracam oczami, patrzę na zegarek. Na szczęście nie mam w telefonie sekundnika więc nie widzę jak szybko czas ucieka.
- To świetna szynka - kontynuuje zwrócona do sprzedawczyni - kupiłam tydzień temu kilka plasterków i synowa była zachwycona.
- No co pani mówi!
- Wie pani, ja to już niewiele czuję ale synowa mówi, że w dzisiejszych czasach szynki już nie są takie same. Ta jedna, ostatnia ma jeszcze zapach mięsa.
Ekspedientka nic nie odpowiada. Kiwa głową, wymrukuje kurtuazyjne yhym, pochyla się nad maszyną i korzystając z tego, że klientka rozgląda się akurat po półkach, przed zapakowaniem szynki w papierek pociąga nosem, sprawdzając , z niedowierzaniem, czy to rzeczywiście możliwe. Nie mam doświadczenia w przetwórstwie mięsa ale zawsze mi się wydawało, że nadając wędlinom idealny kształt kwadratu nie dodaje się im splendoru.
- To wszystko?
- Może jeszcze..... - wprawia mnie tą chwilą zawahania w palpitacje serca - albo nie. To wystarczy
- Ufff
- 12,70
- Proszę małą wodę niegazowaną, litrową colę i dwa jogurty - mówię w pośpiechu, pokazując palcem na zieloną butelkę pitnej activii i wysypując na ladę pieniądze, wyliczone co do grosza podczas oczekiwania.
Wrzucam zakupy do plecaka i jadę na dworzec.
(Trzy minuty do odjazdu pociągu)
Mam 200 metrów do przejechania, po upływie których zeskakuję z roweru w pełnym pędzie przed schodami, przebiegam z nim przez budynek dworca by na peronie znów na niego wskoczyć.
- Nie jeździć mi tu po peronach!!! - krzyczy jakaś pani w tak przerażający sposób, że gdybym natychmiast nie zsiadł z roweru to na pewno bym z niego spadł, strącony miotłą lub samą siłą głosu.
Zbiegam po schodach w dół, wybiegam po następnych do góry. Wpadam na peron w chwili, gdy pociąg wtacza się na stacje. Nie wiem czy to mój ale na tabliczce ma napisane "Kołobrzeg - Przemyśl". Pasuje.
Pasażerowie podnoszą się z murków, ogrodzeń czy płyt chodnikowych na których siedzieli przycupnięci w cieniu. Podchodzą do wagonów. Ja szukam wzrokiem wagonu numer 14. Nie znajduję.
- Państwo czekają na IC Siemiradzki? - pyta konduktor wychylony z wagonu
- Tak - odpowiada jedna z dziewczyn z dużą walizką na kółkach.
- Proszę nie wsiadać - mówi do drugiej, która już szarpie za klamkę - To nie ten. My jesteśmy tym opóźnionym z 9:30. Siemiradzki jedzie za nami.
Nie precyzuje jak daleko za nimi. Kilka osób wysiada, konduktor gwizda, pociąg odjeżdża. Zostajemy na peronie. Wracamy na swoje miejsca. Jest gorąco i cicho. Czekamy.
- Wrzucić do pralki rzeczy z siłowni, umyć się, przebrać, zapakować ubrania i jedzenie na drogę, znaleźć zapasową dętkę, kupić baterię do tylnej lampki, spakować powerbank.
Wydawać by się mogło, na pierwszy rzut oka, że jest tego sporo. To jednak pozory. Uświadamiając sobie, że nie zdążę już wrócić do domu a tym samym wykonać większości tych czynności, lista drastycznie się skraca, powraca spokój ducha. W trzy minuty kupuję niebieski podkoszulek, który zauważam na wystawie mijanego właśnie sklepu na Grodzkiej:
- Capture the moment - mówi do mnie nadruk a ja go słucham. Robię zdjęcie. Wybiegam i pędzę w kierunku ulicy Wielickiej.
(Piętnaście minut do planowanego odjazdu pociągu).
Opieram rower o witrynę sklepu "go ride" i wchodzę do środka.
- Proszę bidon i bateryjkę do tej lampki - mówię kładąc czerwone światełko na ladzie - nie działa - dodaję właściwie nie wiem po co. Być może wyraz twarzy ekspedienta zasugerował mi potrzebę wyjaśnienia. Być może nie umiem odczytywać wyrazów twarzy.
- Bidony są tam - pan za ladą wskazuje mi półkę po prawej stronie - a bateryjkę zaraz dobierzemy - stwierdza optymistycznie i zabiera się za grzebanie w szufladzie.
Bidon wybrałem czerwono-czarno-biały. Pasuje do roweru. Roztacza woń plastiku i taniej gumy. Pasuje kolorem. Rower jest bowiem aluminiowy i bezwonny.
Monetą podważa klapkę lampki, wyciąga bateryjkę.
- Tu powinny być dwie baterie, nie jedna - pokazuje mi opis na klapce : "x2" - Podejrzewam, że dlatego ta lampka nie działa.
Wpadam w konsternację
- Odkąd mam tą lampkę to ani razu jej nie otwierałem i do wczoraj jeszcze działała.
- Zobaczy pan, zaraz zaświeci
Jestem sceptyczny. On pewny siebie. Dokłada drugą baterię, dociska klapkę na siłę. Wygląda na wybrzuszoną. Robi click.
- Voila! - wykrzykuje sprzedawca i naciska guzik. Lampka nie świeci.
- A nie mówiłem? - napomykam znów nie wiem po co ale chyba tak się mówi w podobnej sytuacji.
- Hmmm - otwiera lampkę na nowo, oglądamy ją razem
- Tu chyba czegoś brakuje. Plus jest na dole, minusa nie ma nigdzie - zauważam obserwując kawałek blaszki, który kończy się w poszarpany sposób. Tak jakby ktoś to zdewastował.
- No tak, racja, wygląda jakby ktoś to wyrwał. Mówi pan, że lampka sama przestała świecić?
- Zapewniam pana, że ani razu jej nie otwierałem. Może ta blaszka gdzieś tutaj wypadła gdy dopychał pan baterię?
- Nie ma jej nigdzie.
- Wie pan co - mówię patrząc na zegarek i widząc, że zostało mi osiem minut - za chwilę mam pociąg. Dajmy sobie spokój z tą lampką. Biorę bidon i baterie.
- Baterie chyba nie są panu potrzebne. Lampka i tak nie świeci. Mogę ich nie liczyć.
- Już pan rozerwał opakowania więc je wezmę
- Sprzedałbym je komuś bez problemu ale jak pan chce. Kartą?
- Tak
Terminal robi piiiik, wrzucam bidon i baterie do plecaka i ruszam na dworzec.
(Sześć minut do planowanego odjazdu pociągu)
Jestem już na Dworcowej. Suszy mnie przeokropnie. Pod całodobowym sklepem z alkoholem rozsiadło się kilka osób z podobnym aczkolwiek innym problemem. Ja mam do wyboru Żabkę albo niesieciowy sklep spożywczy. Zawsze w takiej sytuacji wybieram drugą opcję. W tym wypadku drugą opcją jest sklep niesieciowy choć to kwestia przypadku. Równie dobrze mógłbym je wymienić w odwrotnej kolejności. W kolejce jest tylko jedna osoba. Starsza pani kupuje kilka wiktuałów. Na ladzie stoi kefir. W ręce leży portfel. Interpretuję to jako ostatnią fazę zakupów. Już prawie wypowiadam swoją listę życzeń, gdy słyszę:
- Jeszcze 20 deko tej szynki mi pani pokroi.
Przewracam oczami, patrzę na zegarek. Na szczęście nie mam w telefonie sekundnika więc nie widzę jak szybko czas ucieka.
- To świetna szynka - kontynuuje zwrócona do sprzedawczyni - kupiłam tydzień temu kilka plasterków i synowa była zachwycona.
- No co pani mówi!
- Wie pani, ja to już niewiele czuję ale synowa mówi, że w dzisiejszych czasach szynki już nie są takie same. Ta jedna, ostatnia ma jeszcze zapach mięsa.
Ekspedientka nic nie odpowiada. Kiwa głową, wymrukuje kurtuazyjne yhym, pochyla się nad maszyną i korzystając z tego, że klientka rozgląda się akurat po półkach, przed zapakowaniem szynki w papierek pociąga nosem, sprawdzając , z niedowierzaniem, czy to rzeczywiście możliwe. Nie mam doświadczenia w przetwórstwie mięsa ale zawsze mi się wydawało, że nadając wędlinom idealny kształt kwadratu nie dodaje się im splendoru.
- To wszystko?
- Może jeszcze..... - wprawia mnie tą chwilą zawahania w palpitacje serca - albo nie. To wystarczy
- Ufff
- 12,70
- Proszę małą wodę niegazowaną, litrową colę i dwa jogurty - mówię w pośpiechu, pokazując palcem na zieloną butelkę pitnej activii i wysypując na ladę pieniądze, wyliczone co do grosza podczas oczekiwania.
Wrzucam zakupy do plecaka i jadę na dworzec.
(Trzy minuty do odjazdu pociągu)
Mam 200 metrów do przejechania, po upływie których zeskakuję z roweru w pełnym pędzie przed schodami, przebiegam z nim przez budynek dworca by na peronie znów na niego wskoczyć.
- Nie jeździć mi tu po peronach!!! - krzyczy jakaś pani w tak przerażający sposób, że gdybym natychmiast nie zsiadł z roweru to na pewno bym z niego spadł, strącony miotłą lub samą siłą głosu.
Zbiegam po schodach w dół, wybiegam po następnych do góry. Wpadam na peron w chwili, gdy pociąg wtacza się na stacje. Nie wiem czy to mój ale na tabliczce ma napisane "Kołobrzeg - Przemyśl". Pasuje.
Pasażerowie podnoszą się z murków, ogrodzeń czy płyt chodnikowych na których siedzieli przycupnięci w cieniu. Podchodzą do wagonów. Ja szukam wzrokiem wagonu numer 14. Nie znajduję.
- Państwo czekają na IC Siemiradzki? - pyta konduktor wychylony z wagonu
- Tak - odpowiada jedna z dziewczyn z dużą walizką na kółkach.
- Proszę nie wsiadać - mówi do drugiej, która już szarpie za klamkę - To nie ten. My jesteśmy tym opóźnionym z 9:30. Siemiradzki jedzie za nami.
Nie precyzuje jak daleko za nimi. Kilka osób wysiada, konduktor gwizda, pociąg odjeżdża. Zostajemy na peronie. Wracamy na swoje miejsca. Jest gorąco i cicho. Czekamy.