Widzę, że grecka ekipa mało skora do opowieści po tripie. Mnie też dużo czasu zajęło zabranie się w końcu za posegregowanie zdjęć i podsumowanie wyjazdu. No, ale dziennik pokładowy zobowiązuje!
Na pewno ten wpis nie będzie już tylko laurką, bo intensywnie eksploatowany od prawie pięciu lat dieselek tym razem nie zadowolił się tankowaniem pod korek i dolewkami oleju. Trochę zaczął kaprysić ujawniając jedną małą awarię i kilka usterek, które jednak dały w kość podczas dwutygodniowej wyprawy.
Zacznę od tyłu, czyli od podsumowania. Nie mam fotki z licznika tuż po powrocie, ostatnią zrobiłem w dniu powrotu z Węgier, ale obliczyłem że przez 14 dni przejechałem ponad 5600 kilometrów. Dolałem 2-2.5 litra oleju, a spalanie wahało się w przedziale 4.54 - 5.79.
Przygotowania do tripa zacząłem jeszcze zimą. Wraz z Manwe wymieniliśmy kawał przedniego zawieszenia. Wóz dostał nowe wahacze, końcówki drążków, gumy stabilizatora, lewą piastę i łożysko, a także manszetę przegubu zewnętrznego półosi lewej. Do tego na pokład wjechały wszystkie nowe wodziki skrzyni biegów, żeby manewrowanie lewarkiem nie przypominało mieszania łyżką w zupie.
Tuż przed tripem okazało się, że pękło mocowanie (płetwa) stabilizatora belki, czego nie zdążyliśmy już zrobić, więc musiałem jechać bez tylnego stabilizatora. Na początku mi to przeszkadzało, bo 205-tka bujała się nieprzyjemnie na łukach, ale potem okazało się najmniejszym z problemów. Helter i Morfeusz stabilizatora nie mają w ogóle, a jakoś jeżdżą
Już pierwszego dnia Józek na postoju na Węgrzech dostrzegł śrubę w mojej lewej tylnej oponie. Wbiła się w mięso bieżnika i nie wyglądała groźnie. Szybko się zwulkanizowała i jeździ na aucie do dziś. Kiedyś się za to wezmę
Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię przejechałem w miarę komfortowo, nie licząc dyskomfortu psychicznego wywołanego świadomością braku stabilizatora i obecnością śruby w oponie. Niestety pierwszego dnia w Grecji na fantastycznej drodze przez góry zaczęła się tłuc półoś. Na początku dyskretnie, potem coraz głośniej. Okazało się, że spadła manszeta z przegubu wewnętrznego i wywaliło smar. Tłuczenie na prawych zakrętach postępowało, a pod koniec tripa musiałem przejeżdżać je już bez gazu. Nieszczęsna półoś odebrała mi sporo frajdy z jazdy. Nie dość, że dysponowałem najsłabszym autem, to na dodatek było ono 50-procentowym inwalidą na winklach
To jednak nie był koniec nieszczęść tego dnia. Tuż po zwiedzaniu Meteorów dieselek rozkraczył się w ulewnym deszczu. Po odpaleniu momentalnie gasł i nic nie wskazywało na to, żeby chciał współpracować z kimkolwiek z naszej ekipy. Szybki komunikat przez radio i momentalnie przy aucie pojawiła się silna grupa sztorcownicza. Deszcz nie przestawał padać, pod naszymi stopami płynęła rzeka deszczówki niosąca liście i śmieci, a tu wciąż nie było pomysłu, dlaczego klekot nie chce jechać dalej.
Walka odbywała się w dramatycznych warunkach. Gadzina przypłacił ją rozlewem krwi na obcej ziemi. Ranę szybko opatrzył taśmą izolacyjną, ale w okolicy smoka baku wciąż widać ślady zmagań. Reszta ferajny przemokła do suchej nitki. W końcu udało się jednak sprowadzić dziada na dół pod hotel, przygotowując tymczasowy bak z półtoralitrowej butelki po wodzie mineralnej. Zapadał zmierzch więc sztorcowanie odłożyliśmy na następny dzień.
Na szczęście ranek był już pogodny. Na pamiątkę sfotografowałem prowizorkę wykonaną dzień wcześniej i przeparkowałem auto na kawałek względnie prostego betonu.
Po chwili pojawił się Józek, Grzesiek, Bananowiec i Vroobel. Rozpoczęło się diagnozowanie awarii. Przewody paliwowe, które podejrzewaliśmy na pierwszym miejscu okazały się niewinne. Wyglądały dobrze i żaden nie był zagięty. Podejrzenie padło na filtr paliwa. Ten faktycznie nie wyglądał dobrze. Rozleciał się w rękach, więc rozpoczęliśmy poszukiwania nowego, co nie było rzeczą łatwą bo w Grecji był to dzień świąteczny.
Szybko znudziło mnie krążenie po stacjach benzynowych, gdzie bezradni pracownicy rozkładali tylko ręce. Pomyślałem, że pomocy trzeba szukać gdzie indziej. Przejeżdżając przez miasteczko Kastraki zwróciłem uwagę na stary garaż, w którym stało zaparkowane stare BMW serii 5. Założenie było proste - ktoś kto w 2016 roku śmiga prawie 40-letnim samochodem na bank będzie miał do niego jakieś zapasowe części pozawijane w szmatki i ukryte na półkach. Podjechałem na podwórko, gdzie po chwili zjawił się starszy, siwy pan. I tutaj historia robi się bardzo ciekawa ponieważ:
- pan świetnie mówił po angielsku
- wykazywał chęć pomocy
- miło wspominał Polaków
- był właścicielem starego, nieczynnego sklepu motoryzacyjnego
Co prawda w sklepie, poza grubą warstwą kurzu znajdowały się głównie części do starych Datsunów, Mazd i innych Japończyków, lecz sympatyczny jegomość szybko znalazł mi filtr paliwa, który wedle jego zapewnień powinien pasować do starego diesla. Napis Hanomag/Steyr na opakowaniu mnie nieco zmartwił, więc na pocieszenie w cenie 5 € dostałem jeszcze drugi, nieco inny filtr. Po pamiątkowej fotce ruszyliśmy zatem dalej, na malowniczy kemping, gdzie miał nastać kres kłopotów dieselka.
Tutaj następuje część widokowa. Po opuszczeniu Meteorów skierowaliśmy się w stronę prastarego miasta Delfy, gdzie znaleźliśmy chyba najpiękniejszy kemping pod słońcem. Po drodze widoczki były też niczego sobie...
Niestety - wymiana filtra paliwa niewiele dała. Dieselek wciąż zapalał i szybko gasł. Szczęściem w nieszczęściu, Józkowi udało się zlokalizować przyczynę takiego stanu rzeczy - winna okazała się membrana pompki obudowy filtra paliwa. Była dziurawa, przez co układ zapowietrzał się. Znów trzeba było poskładać wszystko na zwężce z długopisu z pominięciem filtra. Dopiero następnego dnia za 4€ nabyłem przepływowy filterek, który z grubsza rozwiązał problem.
Kolejne dni to względna radość z jazdy. Bez odcinków górskich, na których mogłaby przeszkadzać półoś, bez nowych awarii. Postanowiłem wznieść toast i cisnąć dalej. Wyrocznia Delficka podpowiedziała mi, że dojadę tym autem do domu i tego się trzymałem...
W drodze na górę Korynt
Jedziemy do Nafplio!
I kolejny dzień. Podczas, gdy ekipa biesiadowała na dzikiej plaży w okolicy Kyparission, ja wybrałem się na przystań, żeby zrobić kilka zdjęć. Żadne nie wyszło
Etap w Atenach pomijam, bo tam nie działo się nic ciekawego. Fury stały w parkingu podziemnym, a my zwiedzaliśmy miasto pieszo.
Tutaj już kolejny uroczy kemping - Santa Maura w Dessimi (Lefkada).
I Vikos - najgłębszy kanion świata. Kawałek dalej spotkaliśmy wydachowanego Citroena C3, którego kierowca niespecjalnie ogarniał jazdę po krętych, górskich drogach.
Lazarat - narkotykowa wioska w Albanii. Wpadliśmy tam tylko na chwilę. Atmosfera była gęsta, ale udało się zrobić pamiątkowe zdjęcie...
Tu już Czarnogóra i przecudny, fenomenalny park narodowy Durmitor. Bardzo się cieszę, że odwiedziliśmy to miejsce.
Czarnogóry ciąg dalszy - po przejeździe przez górskie bezdroża.
W końcu Kraków i szybka myjka, żeby samochód nie wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy...
Cóż, po 75 tysiącach za kierownicą dieselka, trzeba chyba będzie zainwestować w niego ciut więcej. W tym tygodniu zamierzam wymienić feralną półoś, w czerwcu zaplanowałem większy serwis. Mimo ostatnich niespodzianek, nadal uważam, że to naprawdę wspaniały towarzysz podróży i wóz, który może posłużyć jeszcze przez długie lata. Niby znów był najwolniejszy na tripie, ale w końcu to jedna z dwóch 205-tek, które od 2013 roku przejechały od początku do końca wszystkie tripy - Balkan Rallye, Rumunia, Turcja i teraz Grecja. Aha, tą drugą 205-tką był biały diesel HelterSkeltera.